środa, 30 grudnia 2020

„MAPA” Barbara Sadurska

 

To jest książka w pewien sposób oszałamiająca. Do tego to debiut Barbary Sadurskiej uhonorowany Nagrodą im. Witolda Gombrowicza, co tym bardziej zasługuje na słowa uznania. Już sama jej kompozycja i struktura jest niezwykła. Raptem dwieście stron, sześć rozdziałów, z których każde jest opowiadaniem, a wszystkie one łączą się w niedomkniętą, otwartą powieść. Z niesamowitą ilością wątków i tropów, którymi podążamy.

A raczej śledzimy losy kilku artefaktów oraz ich kolejnych właścicieli, z których głównym jest tytułowa (autentyczna) średniowieczna mapa świata Fra Mauro i jej specyficzna kopia stworzona przez jego asystenta (postać kluczową dla całej powieści), oraz pewien medalion i nieznana akwaforta Rembrandta. Zaczynamy od współczesności i pewnego rozwodzącego się małżeństwa, poznajemy pewnego kolekcjonera z Antwerpii, trafiamy do średniowiecznych klasztorów, gdańskiego antykwariatu, pracowni artysty, rzeźni, szpitali, obozu i celi więziennej.   

Ale autorka ciągle myli tropy, urywa wątki, czasem w pół zdania, zmuszając tym samym czytelnika do ciągłej uważności. Nie ma głównego bohatera, jednej opowieści, a kilka warstw, które sami musimy "zdrapać", choć wyłoni się tylko zarys obrazu.
Tytułowa mapa zawierająca obraz ówczesnego świata, ale i widzianą przez niektórych bramę piekła staje się obiektem pożądania i zmienia właścicieli na przestrzeni prawie sześciu wieków, a kiedy się pojawia na kartach książki nieodmiennie towarzyszy jej śmierć. Bo też jest ta książka swoistym dialogiem z powtarzalnością historii i ludzkim obłędem, a zwłaszcza jego okrucieństwem, gdzie echa Zagłady wybrzmiewają najmocniej. Ze świata uporządkowanego, opisanego, na misternie wykonanej mapie wyłania się za sprawą człowieka chaos, żądza i przemoc.

W miarę jak zagłębiałem się w lekturę miałem nieodpartą chęć połączenia nici i wątków, które urywają się niespodziewanie, by rozpocząć się dalej kilka lub kilkanaście stron później, przeczuwając, że ta misterna konstrukcja prowadzi do rozszyfrowania zagadki. Poniewczasie okazuje się jednak, że to i tak byłby marny trud. Bowiem tak naprawdę historie nie domykają się, przeczuwamy jedynie ich podskórną ciągłość i zależność. I to właśnie jest w tej książce niezmiernie fascynujące.

Sadurska świetnie panuje nad językiem, zdania są wręcz wycyzelowane, niezwykle eleganckie.
A jednocześnie bardzo precyzyjne, "gęste", przenoszące bardzo dużo treści. Do tego nie ma książce zdań zbędnych, niepotrzebnych, wszystkie mają swoje miejsce.

Literacki palimpsest, finezyjnie i misternie skonstruowany do kontemplowania i szukania własnych interpretacji. I do tego długo nie daje o sobie zapomnieć.


Wydawnictwo: NISZA, 2019
Liczba stron: 206 


niedziela, 27 grudnia 2020

„NIEZNANA TERRORYSTKA” Richard Flanagan

 

Ta książka może przerazić. Maluje bowiem taki obraz współczesności, w którym nie chcielibyśmy się znaleźć. Australijski pisarz (zdobywca Nagrody Bookera w 2014 r. za powieść Ścieżki północy") tworzy pod postacią quasi sensacyjnego thrillera świat wyjątkowo perfidny i zepsuty.

Gina, dwudziestokilkuletnia erotyczna tancerka, pracująca w klubie nocnym w centrum Sydney, ciułająca zarobione pieniądze na swój wymarzony dom i zmianę swojego stylu życia (dodajmy bardzo bliska jego osiągnięcia) spędza noc z przypadkowo poznanym mężczyzną, który rankiem znika. Ów zostaje głównym podejrzanym w sprawie nieudanego zamachu w tym australijskim mieście, a nasza bohaterka ze zwykłej dziewczyny stanie się dzięki sfingowanemu naprędce materiałowi "Czarną wdową" poszukiwaną przez wszystkie służby w kraju. 
 
Atmosferę strachu i zagrożenia tworzą najpierw media, do której ochoczo przystępują politycy. Uwiarygadniają ją pozornie niezależni eksperci.  Policja i służby, które mają stać na straży wolności i bezpieczeństwa, także z łatwością ulegną tej narracji, bowiem dostrzegają w niej możliwość utrzymania swojej pozycji i są niczym demiurdzy utrzymując ludzkość w platońskiej jaskini mroku. 

Przez strach przecież najłatwiej się zarządza, a każdy z decydentów ma tu dodatkowo swoje własne interesy. Wszyscy też tłumaczą swoje działania, prawda nie ma dla nich specjalnego znaczenia, łatwo złożyć ją na ołtarzu "celów wyższych". 
Krytyce jest tu również poddane społeczeństwo, które lubi patrzeć krótkowzrocznie, bo tak łatwiej i prościej, po to, by przy iluzji bezpieczeństwa móc dalej realizować swoje przyziemne sprawy. Bowiem świat nieskomplikowany, łatwo wytłumaczalny, sprowadzający się do gwarancji spełnienia prostych instynktów jest "atrakcyjniejszy". 
Świetnie zilustrowane jest to przez wszędobylskie reklamy, które autor wplata w nieustanne relacje mediów, wszechobecne galerie i światowe marki produktów, które dają wrażenie bycia kimś ważnym i lepszym, czy wreszcie muzyka Chopina będąca podkładem do striptizu, ale która również uświadomi bohaterce alienację oraz samotność jednostki. Równocześnie upalne, wielkie miasto stanowi metaforę miejsca bez ucieczki, gdzie radio, telewizja nieustannie nadają komunikaty i obrazy kształtujące masową wyobraźnię. 

Flanagan umiejętnie stopniuje napięcie. Ucieczka Giny, jej osaczenie oraz zmieniające się postrzeganie rzeczywistości, otwarcie oczu na zakłamaną rzeczywistość jest równolegle ukazane przez krótkie fragmenty wspomnień jej prawdziwego dzieciństwa i młodości, których jednak nikt oprócz nas, czytelników nie pozna. Wszyscy bowiem mają już wyrobioną opinię i znają ją wyłącznie z obrazu kształtowanego przez środki masowego przekazu.

Nawet te kilka postaci, jawiące się jako osoby z moralnym, choć przetrąconym kręgosłupem, które próbują dojść do prawdy okazują się w końcu, mimo podejmowanych wysiłków dotarcia do prawdy niemającymi mocy przebicia, by odwrócić zatwierdzone kłamstwo.   

Cały świat wykreowany w książce jest odpychający i zniechęcający, a co gorsza nie dający się naprawić, zdolny w cztery dni, bo tyle czasu toczy się akcja powieści i tyle go potrzeba na zrujnowanie  życia bohaterce i stworzenie jej innego, zupełnie fałszywego obrazu, w który uwierzą wszyscy.

Jakkolwiek jest to karykatura naszej współczesności i tak należy ją traktować, to pozostaje pytanie na ile się do niej zbliżamy i czy do jej osiągnięcia nie ma tak naprawdę już niewiele.
Warto dodać, że bezpośrednią przyczyną jej napisania był zamach na WTC, jego bezpośrednie skutki i sprawa zatrzymania Davida Hicksa, Australijczyka w związku z oskarżeniami o powiązania z terrorystami. 


środa, 16 grudnia 2020

„POMARLI” Waldemar Bawołek



Waldemar Bawołek to pisarz, który funkcjonuje gdzieś na uboczu. Ma swój mały, własny świat, to Ciężkowice, niewielkie miasteczko gdzie mieszka, w obrębie którego koncentruje się jego codzienna egzystencja, jak również całe jego pisarstwo.
"A któż by sobie głowę zawracał zepchniętym na margines samotnikiem?" - pyta już na początku
"Pomarli" to jego najnowsza powieść. Układ i tytuły 13 rozdziałów sugerują, że będziemy tu mieć do czynienia z jakimś swoistym upamiętnieniem osób, które wryły się w pamięć pisarza. Każdy z nich zaczyna się numerem, imieniem i nazwiskiem danej osoby oraz wieku, w którym opuściła ten padół. Ale to tylko pozór, bowiem postaci te są tylko trampoliną do snucia przez autora własnych wspomnień, przeżyć, rozmyślań  na temat wydarzeń, w których uczestniczył. 

Wszyscy bohaterowie już nie żyją, ale ta śmierć nie funkcjonuje w głównym wątku. Jest gdzieś na uboczu. A wszystko toczy się w wirze codziennego życia, ze wszystkimi jego przejawami, przetworzone przez wyobraźnię pisarza. I przede wszystkim przez jego pamięć, stanowiącą pole do fantazjowania i budowania wszystkiego na nowo, bo to pisarz właśnie owych umarłych ponownie powołuje do życia,
Przy czym specyficzna to proza, w której tak naprawdę każdy czas istnieje równych prawach, teraźniejszość miesza się z przeszłością nieustannie. Nieoczekiwanie też przenosimy się z miejsca na miejsce. Mamy wrażenie, że wraz ze wspomnieniami autora podróżujemy nieustannie poprzez czas i miejsca, wszystko jest ulotnie i nieuchwytne i współistnieje naraz. Narrator raz jest małym chłopcem, za moment dorosłym mężczyzną, dziadkiem, by znów na powrót być dzieckiem.   
Wulgarność i dosłowność sąsiadują tu z poetyckością, śmiałe i dość obcesowe miejscami sceny erotycznep z prozaicznością życiowych czynności, miałkość i nijakość ze sztuką i wartościami wyższymi.
Narracja prowadzona jest też nieregularnie, raz zdaniami krótkimi i jasnymi, a raz są do konstrukcje bardzo rozbudowane, miejscami niezwykle poetyczne.
Zresztą jest w tej prozie coś na wskroś onirycznego, bowiem nie sposób czasem wyłuskać z niej opisy faktycznych wydarzeń. Nie wiemy w którym momencie opuszczamy realny świat, a wkraczamy w wizje, czy bardziej fantazje i zmyślenia autora. Mamy do czynienia z ciągłym zacieraniem granic.

Wiele w tej książce o samotności rozpatrywanej z różnych perspektyw, mierzeniu się z nieuchronnością egzystencji i o próbie oswajania lęków różnorakich. Dla Bawołka sposobem na to jest pisanie. 
W ostatnim rozdziale wymienione postaci pojawiają się wszystkie, narrator wymienia z każdym parę słów spotykając je w drodze z grzybobrania.  Na koniec jednak zostaje sam.
Dodatkowo z dość prozaicznym problemem, wszak z nich głównie składa się mi wszystko nasze życie, mimo. A nasze dążenia, szanse i aspiracje i tak skazane sa na niepowodzenie. Wszyscy tkwimy w jakimś zadziwiającym spektaklu złudzeń, zdaje się mówić Bawołek.
"Tak to wszystko ma się skończyć? Nikt mnie nie znajdzie, bo nikt mnie nie będzie szukał? Nikomu nie przyjdzie do głowy, by mnie szukać po świecie? Już dawno zgubiłem klucz do głównych wejść i wyjść."

Nie jest to lektura łatwa i czytelna, miejscami dość hermetyczna, a na dodatek nie daje zbytniego pocieszenia. 

Trzeba się mocno skupić, by wejść w ten świat. Mnie mocno zmęczyła (wcześniejsze "Echo słońca" dało mi dużo więcej satysfakcji), choć bez wątpienia jest frapująca. 
Mam też nieodparte wrażenie, że Bawołek pisał ją głównie dla samego siebie.    
 



poniedziałek, 7 grudnia 2020

„POPARZONE DZIECKO" Stig Dagerman


Stig Dagerman - szwedzki klasyk, krótkie intensywne życie (podobnie jak i twórczość, wszystkie swoje książki napisał w niespełna pięć lat), błysk geniuszu i koniec. Postać zasługująca na osobną analizę.
"Poparzone dziecko" to przedostatnia jego powieść uznawana w jego rodzinnym kraju za tę najważniejszą, choć warto nadmienić, że wszystko co napisał miło w sobie błysk geniuszu.
Wydana w 1948 r. podzieliła mocno czytelników i krytyków.
Sama fabuła jest nieskomplikowana z kilkoma raptem postaciami. Oto w pewnej rodzinie umiera kobieta. Pogrążeni w żałobie mąż i syn, dwudziestokilkulatek próbują poradzić sobie z sytuacją. Ojciec szybko przedstawia synowi pewną kobietę, z którą okazuje się, że spotykał się jeszcze przed śmiercią żony. Syn sam ma narzeczoną, ale nawiązuje krótkotrwały i intensywny romans z macochą. Ale wszystko to co istotne w tej powieści dzieję się w sferze emocjonalnej Bengta (syna), głównego bohatera.

Powieść traktuje o dojrzewaniu, frustracji i tęsknocie, oraz próbie poukładania sensu na nowo.
Jest też takim studium zagubienia i niemożności zbudowania relacji rodzinnych, niezrozumienia (czy ono w ogóle jest możliwe) oczekiwań innych oraz poznania własnych pragnień.
Na uwagę zasługuje język powieści, krótkie, kompulsywne wręcz zdania, które wręcz idealnie oddają niezwykłe szamotanie, zagubienie i poszukiwanie młodziana. 
Książki aż kipi od skrajnych emocji  i podskórnego napięcia, które udziela się czytającemu. Wachlarz skrajności emocjonalnych na jej kartach jest dość imponujący, od żalu i smutku, obojętności, nienawiści, aż do gorącej i płomiennej miłości. To pomiędzy nimi bez przerwy szamocze się nasz bohater,  a ich areną są ciężkie i duszne pomieszczenia, oraz zimna i szara północ, która w jakiś dziwny sposób kontrastuje z wysoka temperaturą emocji. Motyw wyspy, która pojawia się kilkukrotnie na kartach jako arena najważniejszych wydarzeń również wprowadza rozdwojenie interpretacyjne. Z jednej strony stanowi zamkniętą przestrzeń, na którą są skazani bohaterowie, bądź stanowi iluzję ucieczki przed innymi.  

Mnie z jednej strony męczyły, raziły i zniechęcały freudowskie ścieżki analizy postępowania Bengta (owego młodzieńca), których sporo oraz dziecinne, wręcz błazeńskie jego decyzje i sztuczne zachowania (zresztą każdy z jej bohaterów w jakiś sposób szamocze się z relacjami wobec innych i samego siebie), ale z drugiej strony poprzez formę narracji, swoistą nerwowość we frazie i rozdygotanie książka mocno przyciągała do siebie i nie dała się odłożyć.

Również układ narracyjny powieści jest bardzo oryginalny.
Mamy nieparzyste rozdziały, które są prowadzone w trzeciej osobie przez narratora obiektywnego, obserwującego wydarzenia i emocje, a rozdziały parzyste będące listami Bengta w przeważającej większości pisanymi do samego siebie (poza trzema ostatnimi),  w których próbuje wyjaśnić przyczyny swoich kroków oraz targające nim uczucia. Ten zabieg karze spojrzeć z zupełnie innej strony na poczynania bohaterów, choć ich motywacji nigdy w pełni nie poznamy. 
Powieść zyskuje też inny odbiór, kiedy wiemy, że autor zginał śmiercią samobójczą parę lat po jej napisaniu, a część z jego osobistych doświadczeń znalazło tu odbicie.  

Momentami irytująca i drażniąca, ale wchodząca gdzieś pod skórę proza, choć na pewno nie jest lekturą "przyjemną". 

 

   
  

wtorek, 1 grudnia 2020

„NIESAMOWITE PRZYGODY CAVALIERA I CLAYA" Michael Chabon


Brzmi jak tytuł powieści łotrzykowskiej, prawda? Bo i poniekąd jest to powieść przygodowa, do tego zachwycająca.
Poniekąd, bowiem jest to jej pierwsza, powierzchniowa warstwa, których jest doprawdy sporo.
W warstwie językowej jest to istny majstersztyk. Cudownie napisana, językiem momentami olśniewającym, z mnóstwem celnych metafor, porównań. Do tego dochodzą błyskotliwe dialogi, a całość meandruje miedzy komedią (z doskonałym poczuciem humoru) i tragedią, tworząc niezwykły literacki konglomerat.

Oto pewien żydowski młodzieniec Josef Kavalier, amatorsko, ale już z pewnymi sukcesami zajmujący się prestidigatorskimi sztuczkami za namową rodziny ucieka z czeskiej Pragi tuż przed wybuchem II wojny światowej. Zostawia kochającą rodzinę w osobie rodziców, dziadków i młodszego brata i trafia do Ameryki, do swojego urodzonego tam już kuzyna Sama. Przez zupełny przypadek odkrywa swoje rysunkowe zdolności i wraz z kuzynem, który ma dryg do pisania, zaczyna w pewnym wydawnictwie, wydawać komiksy. A są to lata, kiedy ta forma w USA właśnie swoje wielkie tryumfy. Wydawnictwa te, mimo, że czerpiące wzorce ze swoich konkurentów zaczynają odnosić sukcesy, a to za sprawą Eskapisty, (będącego też takim prywatnym aniołem zemsty Joego) jego głównego bohatera będącego superbohaterem, którego głównym celem staje się Hitler i jego poplecznicy. 
Odtąd jedynym dążeniem Joego, będą starania, by uratować rodzinę z wojennej ppożogi. Wraz z losami głównych bohaterów śledzimy Stany Zjednoczone na przestrzeni kilkunastu lat.
  
Myliłby się jednak ten, który sądzi, że to powieść, opowiadająca głównie o Ameryce. Owszem, stanowi ona przez większą część tej cegiełki (800 stron) miejsce akcji, ale nagromadzenie wątków i problematyka jest niezwykle bogata. Zaczynając od kwestii, która mnie najbardziej poruszyła, czyli wojennej traumy i rozważań nad motywem ucieczki (nie tylko tej zewnętrznej, ale też każdej innej) , a później poszukiwaniem i "koniecznością" zemsty, (motyw Joego, służącego żołnierza na Antarktydzie to jest majstersztyk), bezsilności jako ogromnej próbie, będącej mocą napędową działań, i sztuki, która jako formą iluzji daje jej ujście, a w końcu z niej wyzwala.  
Oczywiście mamy tu też motyw amerykańskiego snu, ale przedstawiony bez żadnego lukru, problem własnej tożsamości i dyskryminacji, relacji rodzinnych i wiwisekcji przyjaźni, problem imigracji i nieprzystosowania do miejsca, a to nie wszystko.
No doprawdy poruszonych tu i przede wszystkim poddanych literackiej analizie spraw jest mnóstwo, do tego z niezwykłym, pisarskim talentem. A jednocześnie w żadnym momencie książka nie przytłacza, a wręcz przeciwnie ma się chęć, by pozostać w niej jeszcze dłużej. Dodatkowym plusem będzie oczywiście dla każdego, kto kiedykolwiek fascynował, bądź dalej interesuje się rysowanymi historiami.

Niezwykły rozmach tej książki jest też w samej jej koncepcji. Mamy tu bowiem galerię fikcyjnych bohaterów, wspaniale rozpisanych, którzy na kartach książki bądź spotykają się z postaciami prawdziwymi (Salvador Dali, Orson Welles - na premierze jego debiutu "Obywatel Kane"), bądź są dla nich inspiracją, lub zostawiają w nich jakiś ślad.  
Komiksy tworzone przez Joego, rywalizują z autentycznymi opowieściami spod znaku Batmana i Supermana i całej gamy innych, które jak grzyby po deszczu zawładnęły (niektóre dosłownie ;) młodymi amerykanami. Do tego cała historia toczy się w autentycznych realiach Ameryki lat 40-tych i 50-tych XX łącznie np. z posiedzeniem Senackiej Komisji ds. Przestępczości Nieletnich, która przesłuchiwała twórców komiksów w sprawie ich (sic!) nieprzyzwoitości i zgubnym wpływie na kwiat młodzieży.  

Niesamowita przyjemność czytania. Fascynująca, dopracowana w najdrobniejszym szczególe powieść.
Chabon rulez!



piątek, 20 listopada 2020

„ZAJĄC O BURSZTYNOWYCH OCZACH” Edmund de Wall

 


"Historia wielkiej rodziny zamknięta w małym przedmiocie" ten podtytuł właściwie sugeruje z czym będziemy mieć do czynienia. I jednocześnie historia przedmiotów, wędrujących z pewną rodziną. A są nimi netsuke maleńkie rzeźby wykonywane w Japonii z drewna, kości słoniowej, czy bursztynu.
Sam autor, pisarz, ale przede wszystkim artysta garncarz podąża śladem kolekcji tych ponad dwustu figurek, odziedziczonych niespodziewanie po swoim wuju, który gro część swojego życia spędził w Tokio. Postanawia prześledzić jej losy od samego początku, kiedy trafiła ona do ich rodziny. 

A ród to nie byle jaki. Niezwykle bogata, szanowana żydowska rodzina z korzeniami w Odessie, która postanowiła w XIX w rozwinąć swój interes (handel zbożem) w Europie. Zaczynamy więc podróż w Belle Epoque w Paryżu, gdzie jeden z przodków autora zafascynowany sztuką japońską nabywa całą kolekcję. Śledzimy zmieniające się koleje losu rodzinnego wraz z powolnym i nieuchronnym upadkiem Europy. Paryż, później nazistowski Wiedeń, powojenny Londyn, by na końcu trafić z powrotem do Odsessy, gdzie wszystko miło swój początek oraz do Tokio i Japonii, odradzającej się po katastrofie wojennej, będącej jednocześnie ojczyzną figurek.
Upadek starego porządku idzie razem z upadkiem rodziny Ephrussich (bo tak ten szacowny ród się nazywa), a my wraz z autorem doświadczamy ich zapadania się krok po kroku, które jest następstwem szalonych i zatrważających zmian.     
Oprócz poruszającej, ludzkiej, symbolicznej dla całej Europy rodzinnej historii dostajemy też opowieść o miłości do sztuki jako takiej. Na kartach powieści pojawia się i Proust i Rilke, którzy mieli styczność z członkami tej rodziny. 
Wrażliwość na piękno wytworów człowieka przebija z kart tej książki, bowiem Edmund de Wall, sam będąc również historykiem sztuki, jest szczególnie wyczulony na wytwory ludzkich rąk, (moda, architektura, wystój wnętrz też znajdują tu swoje miejsce) ale potrafi też dostrzec niewidzialne na pierwszy rzut oka nici, które łączą i splatają tę niepowtarzalną kolekcję z jego rodziną i z nim samym. Oddaje też tym samym w piękny sposób hołd i przywraca pamięć nie tylko własną, rodzinną, ale też zbiorową, również bezimiennym twórcom.
Bardzo tradycyjna w formie opowieść, ale napisana oszczędnie, z dużą mądrością, wyczuciem, uświadamiająca że najważniejsze są detale i niepozorne czasem rzeczy skrywające najważniejsze historie. 

środa, 21 października 2020

„Księga niepokoju Bernarda Soaresa, pomocnika księgowego w Lizbonie" Fernando Pessoa, czyli estetyka zniechęcenia*

 

Są takie książki, które wiesz, że musisz przeczytać, ale odsuwasz od siebie ten moment jak najdalej. To właśnie dla mnie jedna z tych pozycji.
O  samej książce, jak i jej autorze napisano tomy prac i analiz. Pessoa to twórca niecodzienny, mistrz heteronimów, poeta prozy odkryty dopiero po śmierci, kiedy pod jego łóżkiem znaleziono tysiące stron zapisanych drobnym maczkiem. I postać tak nierozerwalnie związana z Lizboną, jak Kafka z Pragą, czy Joyce z Dublinem.

Księga niepokoju to dzieło niezwykłe, niezmiernie wyczerpujące intelektualnie i fizycznie, oryginalne pod względem formy i treści, wszak dzieło to modernisty. *Ten podtytuł kilku fragmentów doskonale obrazuje zawartość tej księgi.
Również określenie jej w ten sposób to bardzo adekwatna nazwa, bowiem nie jest to książka w klasycznym rozumieniu tego słowa. Zbiór ponumerowanych przemyśleń i rozważań na temat jednostkowej ludzkiej egzystencji w osobie tytułowego lizbońskiego księgowego.
Samo ułożenie i zebranie tekstu tej księgi zabrało sporo czasu, a i ciągle pojawiają się nowe, poprawione wydania i tłumaczenia.

W jednym z zapisków brzmi taki oto przekaz: "Chcę, żeby po lekturze tej książki zostało w was poczucie, że przeszliście zmysłowy koszmar.
I tak jest w istocie. Czytając ciąg przemyśleń księgowego Soaresa pozbywamy się z każdą stroną złudzeń na temat naszego istnienia na tym padole, a nawet i poza nim. Cała treść to ciąg, z poetycką precyzją skalpela (bo proza to na wskroś poetycka), pokazujący tak naprawdę badanie indywidualnej świadomości przez pewnego człowieka, który z wielką finezją rozprawia się z istnieniem. 
Jak sam pisze: "Ta książka to jeden ze stanów duszy, analizowany ze wszystkich stron, penetrowany we wszystkich kierunkach." A nawet w takich, o których nie sądziliśmy, że są możliwe.
Dogłębne, poetyckie, indywidualne na wskroś rozwinięcie księgi Eklezjasty oraz Hioba, na które zresztą autor parę razy się powołuje. Relacje z otoczeniem, innymi ludźmi, przyrodą oraz przede wszystkim samym sobą stanowią cel sam w sobie owych rozmyślań. Próżno tu szukać akcji, jakiegoś klucza do całości. Trzeba się po prostu dać ponieść temu intelektualnemu monologowi.  
To lektura trudna, wymagająca skupienia i co tu dużo mówić: przygniatająca i przytłaczająca metafizycznie.
Jedynym pocieszeniem jest tylko fakt, że to wszystko napisane jest dokumentnie subiektywnie, przez milczącego i uciekającego od świata księgowego, który przecież nie musi mieć racji.
Nie zmienia to faktu, że ból głowy i niepokój to najmniejsza i niewygórowana cena za poszukiwanie sensu, którego i tak nie ma. Ale samo poszukiwanie, próba podążania za niewidzialną nicią, po omacku, tropiąc niejasne przebłyski to jedyne ku czemu warto dążyć, choćby nie dawało pocieszenia, zdaje się mówić autor.
Bo: "Jeżeli życie daje nam coś, za co powinniśmy być wdzięczni bogom (poza samym życiem), to jest to dar nieznajomości siebie: siebie samych i siebie nawzajem. Ludzka dusza to mroczna i lepka otchłań, studnia, z której na powierzchni świata się nie korzysta. Nikt by nie mógł pokochać samego siebie, gdyby naprawdę się poznał."    
Warto się zmierzyć z tym dziełem, choć chłonąć bym go nie radził.

p.s. Dobrze, że na podorędziu miałem Pratchetta, bo miejscami zaczynałem traciłem oddech. ;)

 

sobota, 22 sierpnia 2020

„ZIMOWLA” Dominika Słowik

 

Po świetnym debiucie tej młodej pisarki z Jaworzna, przyszedł czas na drugą, głośną książkę, uhonorowaną Paszportem Polityki. I jest to powieść zacna.

Cukrówka, fikcyjne miasteczko w równie nierzeczywistej dolinie Zmornickiej, ale umiejscowione gdzieś pomiędzy autentycznymi miastami: Wadowicami, a Bielskiem-Białą. To tu rozgrywa się cała fabuła powieści gdzie tajemnicze, niewyjaśnione, budzące niepokój miejscowych wydarzenia zdają się zmierzać do punktu kulminacyjnego.
Bo Cukrówka naznaczona jest cudami i znakami, które cyklicznie pojawiają się w miasteczku, będąc zapowiedzią (przynajmniej w mniemaniu mieszkańców) czegoś zupełnie wyjątkowego.
Przy tym jest to miejsce bez historii, bo powstało tuż po wojnie, ale posiada swoje muzeum, którego i tak nikt nie odwiedza, z jednym dużym zakładem, który po transformacji upada, czyli miejsce jakich wiele w naszym kraju.
I pomimo swojej nijakości, jakby właśnie na przekór, to właśnie w Cukrówce, a nie gdzie indziej to „coś” ma się wydarzyć. 

Narratorką jest kobieta, która rekonstruuje zdarzenia z 2005 roku, kiedy skończyła 18 lat, i wraz z dwoma kolegami stała się świadkami kulminacyjnego punktu owych dziwnych przypadków.

Oto rówieśniczka bohaterki, córka miejscowego notabla zaczyna lunatykować nago po mieście i śpiewać w niezrozumiałym języku na dachach domów, budząc strach  i niepokój mieszkańców, pewien starszy odludek hoduje niespotykany gatunek pszczół, które na dodatek tresuje i budzi wśród miejscowych plotki o ukrytym skarbie, z pobliskiego jeziora wypływają zwłoki, niebo nad miastem spowija niewyjaśniony twór budząc sensacje nawet w prasie, a kolejny z cudów religijnych tylko dopełnia atmosfery niesamowitości. Wszystko to przełamane jest od czasu do czasu dawką specyficznego humoru.

Wraz z biegiem opowieści z głównej osi czasu poznajemy historie, które składają się na życie wielu bohaterów tej książki. Bohaterka odkrywa przed nami sekrety swojego dochodzenia do prawdy, kreśląc portrety swojej dość barwnej rodziny (matka jest zamkniętą w sobie dyrektorką miejscowego muzeum, ojciec porzucił pracę urzędnika, by zostać kolejno astrologiem, różdżkarzem i wróżem, próbującym odczytywać znaki zbliżającej się apokalipsy, i w końcu babka, z przekonań komunistka, niezależna, silna, miejska aktywistka) oraz pozostałych protagonistów, którzy odegrają w tej opowieści swoją rolę. 
Autorka historię każdego z nich dawkuje po kawałku, raz się cofając, a raz wybiegając naprzód, by połączyć (prawie) wszystkie nici w jeden obraz. 
A w samym centrum też jest obraz. Obraz cudowny Maryji Stanowojennej, który znika w tajemniczych okolicznościach, jednak zdaje się stanowić oś, wokół której spleciony jest los wszystkich. 
I choć na końcu prawda okazuje się być dosyć banalna, to sama opowieść o niej już taka nie jest, bo raz, że będąca doświadczeniem dopiero co wchodzącej w dorosłość kobietę, a dwa, że przefiltrowana przez jej pamięć tamtego okresu oraz wspomnienia innych, którzy podzielili się nimi z narratorką, by mogła „wytłumaczyć” sobie rzeczywistość i dojść do prawdy. Pamięć, która nieraz prowadzi nas na manowce, ale jakże cudne one bywają.

Bo to wcale nie jest najważniejsze, że wyjaśnienie okazuje się być dość prozaiczne. Najważniejsze bowiem jest jak, to pięknie określiła pisarka: „wskrzeszenie siebie samego, już dawno nieistniejącego.(...) Każdy z nas próbuje przecież ocalić świat na swój własny sposób”. 
I jest to bez wątpienia książka o pamięci (tej jednostkowej, ale i zbiorowej) i o tym co z nią robimy. Pamięć, która nieraz prowadzi nas na manowce, ale jakże cudne one nieraz bywają.
To też próba odczytania historii naszego kraju, tej najbliższej, okresu transformacji oraz zapis postrzegania rzeczywistości, podszyty swoistą nostalgią.

Książka jest też naprawdę udanym połączeniem różnych nurtów. Mamy tu i elementy thrillera, kryminału, powieści psychologicznej i obyczajowej, fantastyki, a nawet groteski. 
I mogłoby się wydawać, że to za dużo jak na jedną książkę, ale autorce udaje się to połączenie znakomicie.
Wciągająca to niebywale opowieść, napisana pięknym językiem, którym autorka szafuje z dużą swobodą i toczy tę wielowątkową i pogmatwaną na pozór historię bez pośpiechu.
Mnie dostarczyła dużo frajdy i satysfakcji.

wtorek, 4 sierpnia 2020

„NIE MA” Mariusz Szczygieł, czyli rzecz o niebyciu



Strata, nieobecność, pustka, odchodzenie i wszystkie inne synonimy niebycia to motyw główny zbioru reportaży Mariusza Szczygła. Trzydzieści kilka tekstów, które składają się na opowieść o zmaganiach ludzi z różnymi rodzajami utraty. Każdy rozdział stanowi osobną, odmienną historię, ale dotykającą i krążącą wciąż wokół słów tytułowych. Dodatkową wartością jest także różnorodna forma tekstów (np. jeden napisany w formie tabelki w excelu, a inny poprzerywany rzędem kropek, co skłania do snucia domysłów) stanowiąca nowatorskie podejście do gatunku jakim jest reportaż. Nie zawsze od razu, a czasem nie tak łatwo orientujemy się o jakiego rodzaju pustce pisze autor.
Część z tekstów zapada od razu mocno w głowę, zwłaszcza te spraw znikania ostatecznego (np. o siostrach Woźniackich, zapomnianych już dziś pisarkach, a prywatnie ciotkach braci Kaczyńskich, czy o czeskiej poetce Violi Fischerovej). Ale są i takie jak ten o tajemniczo ulatniających się rzeźbach Tomasza Górnickiego, które ustawione gdzieś na obrzeżach przestrzeni publicznej bardzo szybko wyparowują. I by móc zobaczyć efekt swojej pracy, artysta musi uwieczniać je na fotografiach, by mieć jakiekolwiek świadectwo własnej miejskiej galerii.
Jest też i kilka osobistych tekstów Szczygła o swoim ojcu, ale i wątek dotyczący prywatnych odwiedzin pewnego sklepu z pamiątkami po zmarłych w Budapeszcie, który autor systematycznie dwa razy do roku odwiedza. I te dotykają pamięci zaklętej w przedmiotach, bądź obecnej na obrzeżach naszego myślenia.
Są też teksty o ludziach anonimowych, którzy próbują na różne sposoby radzić sobie z utratą bądź świadomością otaczającej ich "nieobecności" w różnym wymiarze.
 W zasadzie każdy z rozdziałów to pasjonująca, osobna lektura, która otwiera przed czytelnikiem mnóstwo drzwi i ścieżek do odczytania własnego.
Na koniec autor zostawił swój najmocniejszy w wymowie tekst. Reportaż, który przyniósł mu tytuł Dziennikarza Roku, ale też postawił pytania o granice gatunku. I pokazał jak można skrajnie patrzeć na ludzkie sprawy.
Cechuje te teksty niebywała wrażliwość i empatia wyczulonego na człowieka pisarza, ale też świadomość, że jako reportażysta "wchodzi z butami" do cudzego życia. Obserwatora, który wyczulony jest na drobiazgi, prowadzące go do niesamowitych i ciekawych historii.
Zaraz po przeczytaniu całości wydaje się, że kompozycja całości jest dosyć chaotycznym zlepkiem różnych historii, ale życie nasze właśnie chyba tak wygląda.
Dość nadmienić, że autor o pomyśle na napisanie tej książki powziął, kiedy odkrył własną śmiertelność.
Pasjonująca to i wciągająca lektura. 

sobota, 11 lipca 2020

„LOCUS SOLUS” Raymond Roussel, czyli jak życiu dać się efektownie zmarnować


O autorze dowiedziałem się przypadkiem zupełnym, podczas oglądania w czasie epidemii jednej z „Lekcji czytania" w Tygodniku Powszechnym. Jej tematem było opowiadanie Margaret Atwood, a sam Roussel pojawił się w tym wykładzie przy okazji, ale na tyle mnie zaintrygował, że postanowiłem odszukać, jak się okazuje jedyną jego książkę wydaną w Polsce.
To jedna z tych pozycji, które czytane bez kontekstu stanowią co najwyżej, ot taką literacką ciekawostkę.
A kontekstem w tym wypadku jest życiorys samego autora i jego metoda pisarska, bez znajomości której (choćby pobieżnie) dzieło to wydaje się całkowicie niezrozumiałe, a czas poświęcony na jego przeczytanie raczej zmitrężony.

Z czym my tu bowiem mamy do czynienia? Książa zaczyna się takim oto zdaniem: „Rozpoczynał się kwiecień, gdy w ów czwartek mój uczony przyjaciel, mistrz Marcjal Canterel, zaprosił mnie wraz z kilkorgiem swoich bliskich przyjaciół na zwiedzanie ogromnego parku, który otacza jego piękną willę w Montmorency.”
I tu następuje opis owej wycieczki po posiadłości, która skrywa na swoim terenie zgromadzone przez właściciela bardzo liczne eksponaty, będące czymś pomiędzy dziełami sztuki, a nieprawdopodobnymi wynalazkami z pogranicza fizyki, chemii, techniki, biologi, czy biomechaniki. Stanowią efekt pracy i zainteresowań samego właściciela owego parku cudów, który w swoich wojażach po świecie starał się wypatrywać dziwne, niewyjaśnione zjawiska czy przedmioty i wykorzystując swoją wiedzę zbudował z nich owe nieprawdopodobne dzieła. I tu jeden przykład, którym jest pawilon wskrzeszeń, gdzie na skutek wynalezienia przez bohatera pewnych dwóch substancji możliwe jest spowodowanie, by zmarły na kilka chwil mógł „ożyć" i powtórzyć wydarzenie, czynność z własnego życia, które najbardziej emocjonalnie utkwiło mu w pamięci i zaważyło na jego egzystencji. Żeby to było możliwe w pawilonie owym zostają misternie odtworzone wszystkie szczegóły, w jakich to uniesienie miało miejsce, a widzowie przez przeszklone ściany, wśród których znajdują się głównie bliscy owych zmarłych, którzy mogą oglądać raz te sceny, bowiem mogą one się powtarzać ponownie, bez końca. W budynku owym oczywiście panują odpowiednie warunki, by zwłoki nie uległy rozkładowi. Pośród galerii postaci znajduje się w nim m.in. pewien młodzieniec, który popełnił samobójstwo, a wynalazek naszego bohatera pozwolił odkryć przyczyny jego kroku, bowiem właśnie moment, będący jednocześnie wyjaśnieniem misternie ukrytej tajemnicy rodzinnej, był tym, który spowodował targnięcie się na swoje życie, a jednocześnie przeżyciem, które wszystkie inne przyćmiło.
I nie jest to wcale najbardziej niezwykłe dzieło, które pojawia się na kartach tej książki.
Wydawać by się mogło, że jest to naprawdę niebywały festiwal wyobraźni, przy którym niektóre dzieła fantastyczne bledną, i tak jest w rzeczywistości, dodatkowa niektóre opowieści układają się w formę  szkatułkową, ale beznamiętna forma, przezroczysty styl i chłodna narracja czynią tę lekturę dość nużącą. Dodatkowo najpierw czytamy drobiazgowy opis narratora, który obserwuje każde z dzieł, a później ponownie bardzo skrupulatne wyjaśnienia (przy niektórych niejeden umysł ścisły miałby problemy)  gospodarza, na czym ów eksperyment polega.
Sama powieść również kończy się dosyć nieoczekiwanie lapidarnym stwierdzeniem i bez oczekiwanej puenty, co czyni ją naprawdę dość kuriozalną i momentami frustrującą. Ale po zaznajomieniu się z samym autorem wszystko nabiera innego światła.

To teraz kilka słów o nim. Raymond Roussel, był niebywałym ekscentrykiem, dziedzicem ogromnej fortuny, którą z resztą roztrwonił. Zjechał prawie cały świat, ale w swoich podróżach rzadko wychodził z hotelu.
Był niespecjalnie towarzyski, co w jego przypadku jest dosyć znaczącym eufemizmem.
Pisać zaczął już przed dwudziestym rokiem życiu i to wtedy doznał niezwykłego uczucia euforii i stanu wręcz mistycznego. Musiał zasłonić kotary, bo obawiał się, że blask bijący spod jego pióra oślepi (sić!) Chiny!?
Megalomania, obłęd, czy błysk geniuszu? Jak zwykle w przypadku umysłów nieprzeciętnych trudno odpowiedzi udzielić. Faktem jest, że tylko podczas pisania był w stanie normalnie egzystować, a zwyczajne życie straciło dla niego wszelki koloryt.
Wypracował dwie swoiste metody, które z jednej strony polegały na wykorzystywaniu homonimów i wyrazów bliskoznacznych, by nadawać im coraz dalsze od siebie znaczenia, a z drugiej strony tworzył nowe związki wyrazowe oparte na słownych kalamburach, ale do ich uzyskania korzystał z ich dźwiękowych podobizn (język francuski jest do tego ponoć szczególnie predestynowany) w ogromnej większości nieuchwytne dla czytającego. Chciał, by wszystkie decyzje pisarskie były podejmowane właśnie przez język. Dość radykalne założenie, prawda?
Jak twierdzi Andrzej Sosnowski w posłowiu: "Jeżeli nie ma pełni i jeśli w ten niedostatek zaplątany jest język, to trzeba zająć się przeciwną stroną zgubnego równania i szukać pełni jedynie w języku, zamaszystym gestem wypisując się z życia. (...). Roussel pisał po to, żeby stracić życie. W podwójnym sensie wykonania wyroku na życiu i na sobie samym."
Jego śmierć w Palermo,  w rocznicę zburzenia Bastylii i owiana nimbem tajemnicy stanowi dosyć symboliczne podsumowanie.
Stracić majątek i życie dla literatury, to jest dopiero gest!
I po takich informacjach czytanie tej książki nabiera zupełnie nowego znaczenia, a wędrówka po powieściowych osobliwościach osobliwie zaczyna wciągać.
 

poniedziałek, 15 czerwca 2020

„ZŁY” Leopold Tyrmand, czyli desperados w Warszawie



Jak to się stało, że dopiero teraz sięgnąłem po tę (nie bójmy się tego słowa) kultową, rodzimą powieść? Doprawdy - nie wiem. Pewno znalazłoby się parę powodów, a choć już teraz stosunkowo rzadko zaglądam do literatury gatunkowej, to książkę Leopolda Tyrmanda (którego notabene rok 2020 Sejm Najjaśniejszej RP ustanowił) i tak przeczytać musiałem.

O tej blisko ośmiuset stronicowej książce, podobnie zresztą jak i o samym autorze, powstało mnóstwo analiz, prac i recenzji. Odnosili się do niej najwięksi polscy pisarze m. in. Konwicki, Pilch, Gombrowicz, a sama powieść i korzenie jej powstania obrosły legendą.

Czegóż w tej powieści nie ma? Bo nie tylko z samym, misternie skrojonym kryminałem do czynienia tu mamy. Są tu i elementy romansu, dramatu psychologicznego, awanturniczej powieści łotrzykowskiej, dokumentu, a nawet westernu. To też, i może przede wszystkim pean autora dla Warszawy, której powieść jest dedykowana, a ślady miłość do niej widać w podniosłych często, drobiazgowych opisach wszelkich miejsc w będącej u szczytu swojej odbudowy po zniszczeniach wojennych stolicy (akcja toczy się w 1954 r.). Ruiny, bramy, kawiarnie, bary, spelunki, warsztaty, kina, bazary, sklepy, dla wszystkich tych miejsc Tyrmand znajduje miejsce na barwny i czasem poetycki wręcz opis.
To też niezwykła skarbnica ówczesnego, specyficznego języka stolicy, powiedzeń i zwrotów, zwłaszcza warszawskiej tamtych lat, które brzmią dziś trochę anachronicznie, ale mają niewątpliwie swój urok. Ot choćby takie słówko „flanować się”, czyli włóczyć się bez celu po mieście. Ładne, prawda? A jest tego całkiem sporo.

Osią akcji jest postać tytułowego „Złego”, który nieoczekiwanie pojawia się w miejscach awantur (pierwsza z nich ma miejsce przy ul. Wiejskiej. Przypadek?), by w w niespodziewany sposób „spuścić łomot” agresorom, których ofiarami padają mieszkańcy miasta. Oprócz daru niezwykłej siły i szybkości ucieczki z miejsca zdarzenia, jedyną jego cechą są przerażająco białe oczy.
Wraz z z rozwojem wydarzeń i coraz szerszym echem działań głównego bohatera, śladem jego tajemniczej postaci rusza milicja, dziennikarze, świat przestępczy, który coraz boleśniej odczuwa te bezprecedensowe porachunki, sympatycy i kibice naszego bohatera, widzący w nim nadzieję na spokój w mieście oraz pewien detektyw amator. Wszyscy starają się poznać jego motywacje i dowiedzieć się kim jest.

Przez pierwsze dwieście stron powieść ma dosyć lekki charakter, ale później zaczynają się dziać rzeczy przyprawiające naprawdę o dreszcze. Poziom agresji i przemocy, której źródła wnikliwy czytelnik sam się domyśli, zaczyna przybierać nieobliczalne skutki, a pętla wokół „Złego” zaczyna się zaciskać.
W morzu lejącej się wódki, odmętach papierosowego dymu, degrengolady moralnej, mentów i opryszków, którzy coraz bezczelniej zagrażają codziennej egzystencji „zwykłych" ludzi próbujących poukładać sobie życie na powojennych gruzach.

Powieść posiada oczywiście wszystkie elementy klasycznego kryminału: samochodowe pościgi, nieoczekiwane zwroty akcji, drobiazgowe śledztwo i stopniowo odsłaniającą się tajemnicę. A przy tym galeria postaci, z każdej praktycznie warstwy społecznej, z pieczołowitością odmalowanych na kartach powieści. Niektóre (jak główny bohater) przedstawione z pogłębioną refleksją psychologiczną, inne potraktowane z dystansem lub przymrużeniem oka. Ot, jak choćby fajtłapowaty milicjant z gigantycznym zezem.

Dla mnie to książka stanowiąca takie skrzyżowanie powieści noir z pierwszymi komiksami amerykańskimi o superbohaterach, gdzie typowe elementy kryminalne sąsiadują ze zdarzeniami nieprawdopodobnymi, czy wręcz fantastycznymi. Przy tym jednak cechuje się ona dosyć wnikliwą obserwacją psychologiczno-społeczną, na którą oczywiście brać trzeba poprawkę cenzorską. Niepowtarzalny klimat powstającej z gruzów Warszawy (miejscem centralnym jest trwająca właśnie budowa PKiN) połączony z ciekawym i wielowątkowym pomysłem na wątek sensacyjny, przyprawiony błyskotliwym językiem stanowi ciągle o atrakcyjności tej książki, mimo upływu sporego czasu od jej napisania.

I choć bez wątpienia "Zły” zalicza się do kręgu literatury popularnej,  w niektórych momentach jest powierzchowny, czasem schematyczny, ale wyróżnia się swoim niezwykłym bogactwem gatunkowym, malarskim wręcz i szczegółowym opisem miasta, gdzie duch powojennej stolicy nie daje czytelnikowi spokoju.

sobota, 23 maja 2020

"GRZECH MIŁOSIERDZIA" David Adams Richards




Książek nie czyta się po to, aby je pamiętać. Książki czyta się po to, aby je zapominać, zapomina się je zaś po to, by móc znów je czytać. Biblioteka jest zbiorem snów zapomnianych, ale utrwalonych, jest szansą nieustannego powrotu, a każdy powrót może tu na powrót stać się pierwszym przyjściem" - ten cytat Jerzego Pilcha z Bezpowrotnie utraconej leworęczności" przyświecał mi, kiedy myślałem od jakiej książki zacząć moje pisanie o nich.
Wybór padł na Grzech miłosierdzia" Davida Adamsa Richardsa. Głównie z trzech powodów, przy czym dwa pierwsze były dość oczywiste, a trzeci (bardzo znamienny i chyba podświadomy) ujawnił mi się dopiero pod koniec lektury.
Sięgnąłem więc po nią ponownie, ponieważ kiedy czytałem ją raz pierwszy dawno temu wywarła na mnie bardzo duże wrażenie. I chciałem sprawdzić, czy po tych ładnych paru latach będzie podobnie. Drugim powodem, z uwagi na zamknięte biblioteki, był fakt, że tzw. stos hańby, który każdy szanujący się bibliofil posiada właśnie się kończył.

Wydany w Polsce w 2005 roku Grzech miłosierdzia" jest jedyną pozycją tego autora w naszym kraju i z tego co pamiętam przeszła ona raczej bez echa. Należy do tego rodzaju książek, które sprawiają, że trochę inaczej spoglądasz później na otaczający cię świat (choć tak chyba powinno być z każdą książką), innymi słowy oddziałują na czytelnika głównie olbrzymim ładunkiem emocjonalnym, przy czym nie mam tu na myśli żadnych łatwych, tanich chwytów i zabiegów literackich, a naprawdę szczerą i bezkompromisową próbę odpowiedzi na ważne pytania dotyczące natury człowieczej.
Napisana klarownym, przejrzystym językiem powieść zostawiła we mnie wyraźny ślad, myślę że także z powodu wielu osobistych wątków.

Osią akcji są wspomnienia głównego bohatera, dwudziestopięcioletniego Lyla Hendersona, który spotyka się z emerytowanym policjantem by opowiedzieć mu koleje losu swojej rodziny. Całą historia rozgrywa się w drugiej połowie XX wieku na kanadyjskiej prowincji niedaleko miasta Saint John w Nowym Brunszwiku na wschodnim wybrzeżu. Oto Sydney Henderson, ojciec naszego narratora, w wieku dwunastu lat nieszczęśliwie spychając kolegę z odśnieżanego dachu kościoła składa przysięgę przed Bogiem, że jeśli kolega ocaleje wyrzeknie się wszelkiej przemocy oraz złego słowa w stosunku do każdego człowieka. Ta deklaracja staje się jego życiową drogą, ale też równocześnie jego przekleństwem, sprowadzającym na jego rodzinę niesłychaną wręcz masę nieszczęść oraz niesprawiedliwości. Dodam tylko, by nie zdradzać więcej treści, że ucieczką od życiowych okropieństw oraz swoistą enklawą wolności młodego Sydneya stają się, trochę z przypadku książki, będące odtąd jego drogowskazami oraz ścieżkami do poznania prawdy o ludzkim życiu.
Sydney staje się takim współczesnym Hiobem, wyrzutkiem, dziwakiem w oczach lokalnej społeczności, który bierze na barki całe zło, jakie niepostrzeżenia, a czasem bardzo świadomie zaczyna zagrażać jemu samemu, a co najgorsze jego najbliższym, trójce dzieci i żonie, którym swoją bezkompromisową postawą wyrządza krzywdę, ale jednocześnie daje okrutną lekcję bohaterstwa i niezłomności.


Kim zatem jest? Czy głupcem, idiotą, naiwnym szaleńcem (bożym?), a może bohaterem, wzorem, sprawiedliwym mędrcem, nosicielem Prawdy?
Będzie stawiany za przykład, czy wyśmiewany za głupotę lub po prostu zbywany wzgardliwym wzruszeniem ramion i niewarty wzmianki?
Drugim bohaterem powieści jest syn bohatera, narrator Lyle Henderson, młody człowiek, na którym postawa ojca wypaliła niezmywalne piętno. To on poświecił całe dotychczasowe życie, by spróbować zrozumieć postępowanie ojca i odpowiedzieć sobie na pytanie dlaczego i czy było warto?
Miota się, buntuje, a my wraz z nim. Czasem w bezsilności, czasem w złudnej nadziei wydaje się mu, że dotarł do wyjaśnienia i zrozumienia postępowania ojca, który wzbudza szeroki wachlarz emocji: od skrajnej irytacji, po niemy podziw.

W powieści przetaczają się echa wielkich pisarzy (m. in. Tołstoja, Dostojewskiego, Camus) i problemów, które trapią nas od wieków, a ona sama staje się swojego rodzaju współczesnym moralitetem, ale bez łatwych odpowiedzi.
Czy ludzie, którzy w swojej obłudzie, maskach, bezwzględnym dążeniu do celu, wybierają raczej swój interes niż dobro drugiego, to postawy, które zawłaszczyły nasz świat?
Czy możemy skutecznie, bez uszczerbku dal innych, przeciwstawić się bezwzględności świata?
Czy odkupienie, które musi w końcu nadejdzie jest warte ceny (tu wprost niewyobrażalnej), którą musimy ponieść? To tylko niewielka część pytań, które stawia przed nami autor.
I choć lektura, przynajmniej z mojej perspektywy, specjalnych pocieszeń nie niesie, polecam gorąco, choć przyznaję, że ponowne odczytanie trochę złagodziło jej pierwotny wydźwięk. Tym niemniej warto.

I na koniec symptomatyczny powód trzeci, o którym pisałem na początku, to znaczek na tylnej okładce książki. Znaczek, który od lat stanowił dla mnie Stempel Jakości. Bowiem patronat medialny nad wydaniem objęła radiowa Trójka Polskiego Radia, która właśnie dziś, kiedy to piszę ma swój pogrzeb.