sobota, 23 maja 2020

"GRZECH MIŁOSIERDZIA" David Adams Richards




Książek nie czyta się po to, aby je pamiętać. Książki czyta się po to, aby je zapominać, zapomina się je zaś po to, by móc znów je czytać. Biblioteka jest zbiorem snów zapomnianych, ale utrwalonych, jest szansą nieustannego powrotu, a każdy powrót może tu na powrót stać się pierwszym przyjściem" - ten cytat Jerzego Pilcha z Bezpowrotnie utraconej leworęczności" przyświecał mi, kiedy myślałem od jakiej książki zacząć moje pisanie o nich.
Wybór padł na Grzech miłosierdzia" Davida Adamsa Richardsa. Głównie z trzech powodów, przy czym dwa pierwsze były dość oczywiste, a trzeci (bardzo znamienny i chyba podświadomy) ujawnił mi się dopiero pod koniec lektury.
Sięgnąłem więc po nią ponownie, ponieważ kiedy czytałem ją raz pierwszy dawno temu wywarła na mnie bardzo duże wrażenie. I chciałem sprawdzić, czy po tych ładnych paru latach będzie podobnie. Drugim powodem, z uwagi na zamknięte biblioteki, był fakt, że tzw. stos hańby, który każdy szanujący się bibliofil posiada właśnie się kończył.

Wydany w Polsce w 2005 roku Grzech miłosierdzia" jest jedyną pozycją tego autora w naszym kraju i z tego co pamiętam przeszła ona raczej bez echa. Należy do tego rodzaju książek, które sprawiają, że trochę inaczej spoglądasz później na otaczający cię świat (choć tak chyba powinno być z każdą książką), innymi słowy oddziałują na czytelnika głównie olbrzymim ładunkiem emocjonalnym, przy czym nie mam tu na myśli żadnych łatwych, tanich chwytów i zabiegów literackich, a naprawdę szczerą i bezkompromisową próbę odpowiedzi na ważne pytania dotyczące natury człowieczej.
Napisana klarownym, przejrzystym językiem powieść zostawiła we mnie wyraźny ślad, myślę że także z powodu wielu osobistych wątków.

Osią akcji są wspomnienia głównego bohatera, dwudziestopięcioletniego Lyla Hendersona, który spotyka się z emerytowanym policjantem by opowiedzieć mu koleje losu swojej rodziny. Całą historia rozgrywa się w drugiej połowie XX wieku na kanadyjskiej prowincji niedaleko miasta Saint John w Nowym Brunszwiku na wschodnim wybrzeżu. Oto Sydney Henderson, ojciec naszego narratora, w wieku dwunastu lat nieszczęśliwie spychając kolegę z odśnieżanego dachu kościoła składa przysięgę przed Bogiem, że jeśli kolega ocaleje wyrzeknie się wszelkiej przemocy oraz złego słowa w stosunku do każdego człowieka. Ta deklaracja staje się jego życiową drogą, ale też równocześnie jego przekleństwem, sprowadzającym na jego rodzinę niesłychaną wręcz masę nieszczęść oraz niesprawiedliwości. Dodam tylko, by nie zdradzać więcej treści, że ucieczką od życiowych okropieństw oraz swoistą enklawą wolności młodego Sydneya stają się, trochę z przypadku książki, będące odtąd jego drogowskazami oraz ścieżkami do poznania prawdy o ludzkim życiu.
Sydney staje się takim współczesnym Hiobem, wyrzutkiem, dziwakiem w oczach lokalnej społeczności, który bierze na barki całe zło, jakie niepostrzeżenia, a czasem bardzo świadomie zaczyna zagrażać jemu samemu, a co najgorsze jego najbliższym, trójce dzieci i żonie, którym swoją bezkompromisową postawą wyrządza krzywdę, ale jednocześnie daje okrutną lekcję bohaterstwa i niezłomności.


Kim zatem jest? Czy głupcem, idiotą, naiwnym szaleńcem (bożym?), a może bohaterem, wzorem, sprawiedliwym mędrcem, nosicielem Prawdy?
Będzie stawiany za przykład, czy wyśmiewany za głupotę lub po prostu zbywany wzgardliwym wzruszeniem ramion i niewarty wzmianki?
Drugim bohaterem powieści jest syn bohatera, narrator Lyle Henderson, młody człowiek, na którym postawa ojca wypaliła niezmywalne piętno. To on poświecił całe dotychczasowe życie, by spróbować zrozumieć postępowanie ojca i odpowiedzieć sobie na pytanie dlaczego i czy było warto?
Miota się, buntuje, a my wraz z nim. Czasem w bezsilności, czasem w złudnej nadziei wydaje się mu, że dotarł do wyjaśnienia i zrozumienia postępowania ojca, który wzbudza szeroki wachlarz emocji: od skrajnej irytacji, po niemy podziw.

W powieści przetaczają się echa wielkich pisarzy (m. in. Tołstoja, Dostojewskiego, Camus) i problemów, które trapią nas od wieków, a ona sama staje się swojego rodzaju współczesnym moralitetem, ale bez łatwych odpowiedzi.
Czy ludzie, którzy w swojej obłudzie, maskach, bezwzględnym dążeniu do celu, wybierają raczej swój interes niż dobro drugiego, to postawy, które zawłaszczyły nasz świat?
Czy możemy skutecznie, bez uszczerbku dal innych, przeciwstawić się bezwzględności świata?
Czy odkupienie, które musi w końcu nadejdzie jest warte ceny (tu wprost niewyobrażalnej), którą musimy ponieść? To tylko niewielka część pytań, które stawia przed nami autor.
I choć lektura, przynajmniej z mojej perspektywy, specjalnych pocieszeń nie niesie, polecam gorąco, choć przyznaję, że ponowne odczytanie trochę złagodziło jej pierwotny wydźwięk. Tym niemniej warto.

I na koniec symptomatyczny powód trzeci, o którym pisałem na początku, to znaczek na tylnej okładce książki. Znaczek, który od lat stanowił dla mnie Stempel Jakości. Bowiem patronat medialny nad wydaniem objęła radiowa Trójka Polskiego Radia, która właśnie dziś, kiedy to piszę ma swój pogrzeb.