środa, 21 października 2020

„Księga niepokoju Bernarda Soaresa, pomocnika księgowego w Lizbonie" Fernando Pessoa, czyli estetyka zniechęcenia*

 

Są takie książki, które wiesz, że musisz przeczytać, ale odsuwasz od siebie ten moment jak najdalej. To właśnie dla mnie jedna z tych pozycji.
O  samej książce, jak i jej autorze napisano tomy prac i analiz. Pessoa to twórca niecodzienny, mistrz heteronimów, poeta prozy odkryty dopiero po śmierci, kiedy pod jego łóżkiem znaleziono tysiące stron zapisanych drobnym maczkiem. I postać tak nierozerwalnie związana z Lizboną, jak Kafka z Pragą, czy Joyce z Dublinem.

Księga niepokoju to dzieło niezwykłe, niezmiernie wyczerpujące intelektualnie i fizycznie, oryginalne pod względem formy i treści, wszak dzieło to modernisty. *Ten podtytuł kilku fragmentów doskonale obrazuje zawartość tej księgi.
Również określenie jej w ten sposób to bardzo adekwatna nazwa, bowiem nie jest to książka w klasycznym rozumieniu tego słowa. Zbiór ponumerowanych przemyśleń i rozważań na temat jednostkowej ludzkiej egzystencji w osobie tytułowego lizbońskiego księgowego.
Samo ułożenie i zebranie tekstu tej księgi zabrało sporo czasu, a i ciągle pojawiają się nowe, poprawione wydania i tłumaczenia.

W jednym z zapisków brzmi taki oto przekaz: "Chcę, żeby po lekturze tej książki zostało w was poczucie, że przeszliście zmysłowy koszmar.
I tak jest w istocie. Czytając ciąg przemyśleń księgowego Soaresa pozbywamy się z każdą stroną złudzeń na temat naszego istnienia na tym padole, a nawet i poza nim. Cała treść to ciąg, z poetycką precyzją skalpela (bo proza to na wskroś poetycka), pokazujący tak naprawdę badanie indywidualnej świadomości przez pewnego człowieka, który z wielką finezją rozprawia się z istnieniem. 
Jak sam pisze: "Ta książka to jeden ze stanów duszy, analizowany ze wszystkich stron, penetrowany we wszystkich kierunkach." A nawet w takich, o których nie sądziliśmy, że są możliwe.
Dogłębne, poetyckie, indywidualne na wskroś rozwinięcie księgi Eklezjasty oraz Hioba, na które zresztą autor parę razy się powołuje. Relacje z otoczeniem, innymi ludźmi, przyrodą oraz przede wszystkim samym sobą stanowią cel sam w sobie owych rozmyślań. Próżno tu szukać akcji, jakiegoś klucza do całości. Trzeba się po prostu dać ponieść temu intelektualnemu monologowi.  
To lektura trudna, wymagająca skupienia i co tu dużo mówić: przygniatająca i przytłaczająca metafizycznie.
Jedynym pocieszeniem jest tylko fakt, że to wszystko napisane jest dokumentnie subiektywnie, przez milczącego i uciekającego od świata księgowego, który przecież nie musi mieć racji.
Nie zmienia to faktu, że ból głowy i niepokój to najmniejsza i niewygórowana cena za poszukiwanie sensu, którego i tak nie ma. Ale samo poszukiwanie, próba podążania za niewidzialną nicią, po omacku, tropiąc niejasne przebłyski to jedyne ku czemu warto dążyć, choćby nie dawało pocieszenia, zdaje się mówić autor.
Bo: "Jeżeli życie daje nam coś, za co powinniśmy być wdzięczni bogom (poza samym życiem), to jest to dar nieznajomości siebie: siebie samych i siebie nawzajem. Ludzka dusza to mroczna i lepka otchłań, studnia, z której na powierzchni świata się nie korzysta. Nikt by nie mógł pokochać samego siebie, gdyby naprawdę się poznał."    
Warto się zmierzyć z tym dziełem, choć chłonąć bym go nie radził.

p.s. Dobrze, że na podorędziu miałem Pratchetta, bo miejscami zaczynałem traciłem oddech. ;)