środa, 16 grudnia 2020

„POMARLI” Waldemar Bawołek



Waldemar Bawołek to pisarz, który funkcjonuje gdzieś na uboczu. Ma swój mały, własny świat, to Ciężkowice, niewielkie miasteczko gdzie mieszka, w obrębie którego koncentruje się jego codzienna egzystencja, jak również całe jego pisarstwo.
"A któż by sobie głowę zawracał zepchniętym na margines samotnikiem?" - pyta już na początku
"Pomarli" to jego najnowsza powieść. Układ i tytuły 13 rozdziałów sugerują, że będziemy tu mieć do czynienia z jakimś swoistym upamiętnieniem osób, które wryły się w pamięć pisarza. Każdy z nich zaczyna się numerem, imieniem i nazwiskiem danej osoby oraz wieku, w którym opuściła ten padół. Ale to tylko pozór, bowiem postaci te są tylko trampoliną do snucia przez autora własnych wspomnień, przeżyć, rozmyślań  na temat wydarzeń, w których uczestniczył. 

Wszyscy bohaterowie już nie żyją, ale ta śmierć nie funkcjonuje w głównym wątku. Jest gdzieś na uboczu. A wszystko toczy się w wirze codziennego życia, ze wszystkimi jego przejawami, przetworzone przez wyobraźnię pisarza. I przede wszystkim przez jego pamięć, stanowiącą pole do fantazjowania i budowania wszystkiego na nowo, bo to pisarz właśnie owych umarłych ponownie powołuje do życia,
Przy czym specyficzna to proza, w której tak naprawdę każdy czas istnieje równych prawach, teraźniejszość miesza się z przeszłością nieustannie. Nieoczekiwanie też przenosimy się z miejsca na miejsce. Mamy wrażenie, że wraz ze wspomnieniami autora podróżujemy nieustannie poprzez czas i miejsca, wszystko jest ulotnie i nieuchwytne i współistnieje naraz. Narrator raz jest małym chłopcem, za moment dorosłym mężczyzną, dziadkiem, by znów na powrót być dzieckiem.   
Wulgarność i dosłowność sąsiadują tu z poetyckością, śmiałe i dość obcesowe miejscami sceny erotycznep z prozaicznością życiowych czynności, miałkość i nijakość ze sztuką i wartościami wyższymi.
Narracja prowadzona jest też nieregularnie, raz zdaniami krótkimi i jasnymi, a raz są do konstrukcje bardzo rozbudowane, miejscami niezwykle poetyczne.
Zresztą jest w tej prozie coś na wskroś onirycznego, bowiem nie sposób czasem wyłuskać z niej opisy faktycznych wydarzeń. Nie wiemy w którym momencie opuszczamy realny świat, a wkraczamy w wizje, czy bardziej fantazje i zmyślenia autora. Mamy do czynienia z ciągłym zacieraniem granic.

Wiele w tej książce o samotności rozpatrywanej z różnych perspektyw, mierzeniu się z nieuchronnością egzystencji i o próbie oswajania lęków różnorakich. Dla Bawołka sposobem na to jest pisanie. 
W ostatnim rozdziale wymienione postaci pojawiają się wszystkie, narrator wymienia z każdym parę słów spotykając je w drodze z grzybobrania.  Na koniec jednak zostaje sam.
Dodatkowo z dość prozaicznym problemem, wszak z nich głównie składa się mi wszystko nasze życie, mimo. A nasze dążenia, szanse i aspiracje i tak skazane sa na niepowodzenie. Wszyscy tkwimy w jakimś zadziwiającym spektaklu złudzeń, zdaje się mówić Bawołek.
"Tak to wszystko ma się skończyć? Nikt mnie nie znajdzie, bo nikt mnie nie będzie szukał? Nikomu nie przyjdzie do głowy, by mnie szukać po świecie? Już dawno zgubiłem klucz do głównych wejść i wyjść."

Nie jest to lektura łatwa i czytelna, miejscami dość hermetyczna, a na dodatek nie daje zbytniego pocieszenia. 

Trzeba się mocno skupić, by wejść w ten świat. Mnie mocno zmęczyła (wcześniejsze "Echo słońca" dało mi dużo więcej satysfakcji), choć bez wątpienia jest frapująca. 
Mam też nieodparte wrażenie, że Bawołek pisał ją głównie dla samego siebie.    
 



poniedziałek, 7 grudnia 2020

„POPARZONE DZIECKO" Stig Dagerman


Stig Dagerman - szwedzki klasyk, krótkie intensywne życie (podobnie jak i twórczość, wszystkie swoje książki napisał w niespełna pięć lat), błysk geniuszu i koniec. Postać zasługująca na osobną analizę.
"Poparzone dziecko" to przedostatnia jego powieść uznawana w jego rodzinnym kraju za tę najważniejszą, choć warto nadmienić, że wszystko co napisał miło w sobie błysk geniuszu.
Wydana w 1948 r. podzieliła mocno czytelników i krytyków.
Sama fabuła jest nieskomplikowana z kilkoma raptem postaciami. Oto w pewnej rodzinie umiera kobieta. Pogrążeni w żałobie mąż i syn, dwudziestokilkulatek próbują poradzić sobie z sytuacją. Ojciec szybko przedstawia synowi pewną kobietę, z którą okazuje się, że spotykał się jeszcze przed śmiercią żony. Syn sam ma narzeczoną, ale nawiązuje krótkotrwały i intensywny romans z macochą. Ale wszystko to co istotne w tej powieści dzieję się w sferze emocjonalnej Bengta (syna), głównego bohatera.

Powieść traktuje o dojrzewaniu, frustracji i tęsknocie, oraz próbie poukładania sensu na nowo.
Jest też takim studium zagubienia i niemożności zbudowania relacji rodzinnych, niezrozumienia (czy ono w ogóle jest możliwe) oczekiwań innych oraz poznania własnych pragnień.
Na uwagę zasługuje język powieści, krótkie, kompulsywne wręcz zdania, które wręcz idealnie oddają niezwykłe szamotanie, zagubienie i poszukiwanie młodziana. 
Książki aż kipi od skrajnych emocji  i podskórnego napięcia, które udziela się czytającemu. Wachlarz skrajności emocjonalnych na jej kartach jest dość imponujący, od żalu i smutku, obojętności, nienawiści, aż do gorącej i płomiennej miłości. To pomiędzy nimi bez przerwy szamocze się nasz bohater,  a ich areną są ciężkie i duszne pomieszczenia, oraz zimna i szara północ, która w jakiś dziwny sposób kontrastuje z wysoka temperaturą emocji. Motyw wyspy, która pojawia się kilkukrotnie na kartach jako arena najważniejszych wydarzeń również wprowadza rozdwojenie interpretacyjne. Z jednej strony stanowi zamkniętą przestrzeń, na którą są skazani bohaterowie, bądź stanowi iluzję ucieczki przed innymi.  

Mnie z jednej strony męczyły, raziły i zniechęcały freudowskie ścieżki analizy postępowania Bengta (owego młodzieńca), których sporo oraz dziecinne, wręcz błazeńskie jego decyzje i sztuczne zachowania (zresztą każdy z jej bohaterów w jakiś sposób szamocze się z relacjami wobec innych i samego siebie), ale z drugiej strony poprzez formę narracji, swoistą nerwowość we frazie i rozdygotanie książka mocno przyciągała do siebie i nie dała się odłożyć.

Również układ narracyjny powieści jest bardzo oryginalny.
Mamy nieparzyste rozdziały, które są prowadzone w trzeciej osobie przez narratora obiektywnego, obserwującego wydarzenia i emocje, a rozdziały parzyste będące listami Bengta w przeważającej większości pisanymi do samego siebie (poza trzema ostatnimi),  w których próbuje wyjaśnić przyczyny swoich kroków oraz targające nim uczucia. Ten zabieg karze spojrzeć z zupełnie innej strony na poczynania bohaterów, choć ich motywacji nigdy w pełni nie poznamy. 
Powieść zyskuje też inny odbiór, kiedy wiemy, że autor zginał śmiercią samobójczą parę lat po jej napisaniu, a część z jego osobistych doświadczeń znalazło tu odbicie.  

Momentami irytująca i drażniąca, ale wchodząca gdzieś pod skórę proza, choć na pewno nie jest lekturą "przyjemną". 

 

   
  

wtorek, 1 grudnia 2020

„NIESAMOWITE PRZYGODY CAVALIERA I CLAYA" Michael Chabon


Brzmi jak tytuł powieści łotrzykowskiej, prawda? Bo i poniekąd jest to powieść przygodowa, do tego zachwycająca.
Poniekąd, bowiem jest to jej pierwsza, powierzchniowa warstwa, których jest doprawdy sporo.
W warstwie językowej jest to istny majstersztyk. Cudownie napisana, językiem momentami olśniewającym, z mnóstwem celnych metafor, porównań. Do tego dochodzą błyskotliwe dialogi, a całość meandruje miedzy komedią (z doskonałym poczuciem humoru) i tragedią, tworząc niezwykły literacki konglomerat.

Oto pewien żydowski młodzieniec Josef Kavalier, amatorsko, ale już z pewnymi sukcesami zajmujący się prestidigatorskimi sztuczkami za namową rodziny ucieka z czeskiej Pragi tuż przed wybuchem II wojny światowej. Zostawia kochającą rodzinę w osobie rodziców, dziadków i młodszego brata i trafia do Ameryki, do swojego urodzonego tam już kuzyna Sama. Przez zupełny przypadek odkrywa swoje rysunkowe zdolności i wraz z kuzynem, który ma dryg do pisania, zaczyna w pewnym wydawnictwie, wydawać komiksy. A są to lata, kiedy ta forma w USA właśnie swoje wielkie tryumfy. Wydawnictwa te, mimo, że czerpiące wzorce ze swoich konkurentów zaczynają odnosić sukcesy, a to za sprawą Eskapisty, (będącego też takim prywatnym aniołem zemsty Joego) jego głównego bohatera będącego superbohaterem, którego głównym celem staje się Hitler i jego poplecznicy. 
Odtąd jedynym dążeniem Joego, będą starania, by uratować rodzinę z wojennej ppożogi. Wraz z losami głównych bohaterów śledzimy Stany Zjednoczone na przestrzeni kilkunastu lat.
  
Myliłby się jednak ten, który sądzi, że to powieść, opowiadająca głównie o Ameryce. Owszem, stanowi ona przez większą część tej cegiełki (800 stron) miejsce akcji, ale nagromadzenie wątków i problematyka jest niezwykle bogata. Zaczynając od kwestii, która mnie najbardziej poruszyła, czyli wojennej traumy i rozważań nad motywem ucieczki (nie tylko tej zewnętrznej, ale też każdej innej) , a później poszukiwaniem i "koniecznością" zemsty, (motyw Joego, służącego żołnierza na Antarktydzie to jest majstersztyk), bezsilności jako ogromnej próbie, będącej mocą napędową działań, i sztuki, która jako formą iluzji daje jej ujście, a w końcu z niej wyzwala.  
Oczywiście mamy tu też motyw amerykańskiego snu, ale przedstawiony bez żadnego lukru, problem własnej tożsamości i dyskryminacji, relacji rodzinnych i wiwisekcji przyjaźni, problem imigracji i nieprzystosowania do miejsca, a to nie wszystko.
No doprawdy poruszonych tu i przede wszystkim poddanych literackiej analizie spraw jest mnóstwo, do tego z niezwykłym, pisarskim talentem. A jednocześnie w żadnym momencie książka nie przytłacza, a wręcz przeciwnie ma się chęć, by pozostać w niej jeszcze dłużej. Dodatkowym plusem będzie oczywiście dla każdego, kto kiedykolwiek fascynował, bądź dalej interesuje się rysowanymi historiami.

Niezwykły rozmach tej książki jest też w samej jej koncepcji. Mamy tu bowiem galerię fikcyjnych bohaterów, wspaniale rozpisanych, którzy na kartach książki bądź spotykają się z postaciami prawdziwymi (Salvador Dali, Orson Welles - na premierze jego debiutu "Obywatel Kane"), bądź są dla nich inspiracją, lub zostawiają w nich jakiś ślad.  
Komiksy tworzone przez Joego, rywalizują z autentycznymi opowieściami spod znaku Batmana i Supermana i całej gamy innych, które jak grzyby po deszczu zawładnęły (niektóre dosłownie ;) młodymi amerykanami. Do tego cała historia toczy się w autentycznych realiach Ameryki lat 40-tych i 50-tych XX łącznie np. z posiedzeniem Senackiej Komisji ds. Przestępczości Nieletnich, która przesłuchiwała twórców komiksów w sprawie ich (sic!) nieprzyzwoitości i zgubnym wpływie na kwiat młodzieży.  

Niesamowita przyjemność czytania. Fascynująca, dopracowana w najdrobniejszym szczególe powieść.
Chabon rulez!



piątek, 20 listopada 2020

„ZAJĄC O BURSZTYNOWYCH OCZACH” Edmund de Wall

 


"Historia wielkiej rodziny zamknięta w małym przedmiocie" ten podtytuł właściwie sugeruje z czym będziemy mieć do czynienia. I jednocześnie historia przedmiotów, wędrujących z pewną rodziną. A są nimi netsuke maleńkie rzeźby wykonywane w Japonii z drewna, kości słoniowej, czy bursztynu.
Sam autor, pisarz, ale przede wszystkim artysta garncarz podąża śladem kolekcji tych ponad dwustu figurek, odziedziczonych niespodziewanie po swoim wuju, który gro część swojego życia spędził w Tokio. Postanawia prześledzić jej losy od samego początku, kiedy trafiła ona do ich rodziny. 

A ród to nie byle jaki. Niezwykle bogata, szanowana żydowska rodzina z korzeniami w Odessie, która postanowiła w XIX w rozwinąć swój interes (handel zbożem) w Europie. Zaczynamy więc podróż w Belle Epoque w Paryżu, gdzie jeden z przodków autora zafascynowany sztuką japońską nabywa całą kolekcję. Śledzimy zmieniające się koleje losu rodzinnego wraz z powolnym i nieuchronnym upadkiem Europy. Paryż, później nazistowski Wiedeń, powojenny Londyn, by na końcu trafić z powrotem do Odsessy, gdzie wszystko miło swój początek oraz do Tokio i Japonii, odradzającej się po katastrofie wojennej, będącej jednocześnie ojczyzną figurek.
Upadek starego porządku idzie razem z upadkiem rodziny Ephrussich (bo tak ten szacowny ród się nazywa), a my wraz z autorem doświadczamy ich zapadania się krok po kroku, które jest następstwem szalonych i zatrważających zmian.     
Oprócz poruszającej, ludzkiej, symbolicznej dla całej Europy rodzinnej historii dostajemy też opowieść o miłości do sztuki jako takiej. Na kartach powieści pojawia się i Proust i Rilke, którzy mieli styczność z członkami tej rodziny. 
Wrażliwość na piękno wytworów człowieka przebija z kart tej książki, bowiem Edmund de Wall, sam będąc również historykiem sztuki, jest szczególnie wyczulony na wytwory ludzkich rąk, (moda, architektura, wystój wnętrz też znajdują tu swoje miejsce) ale potrafi też dostrzec niewidzialne na pierwszy rzut oka nici, które łączą i splatają tę niepowtarzalną kolekcję z jego rodziną i z nim samym. Oddaje też tym samym w piękny sposób hołd i przywraca pamięć nie tylko własną, rodzinną, ale też zbiorową, również bezimiennym twórcom.
Bardzo tradycyjna w formie opowieść, ale napisana oszczędnie, z dużą mądrością, wyczuciem, uświadamiająca że najważniejsze są detale i niepozorne czasem rzeczy skrywające najważniejsze historie. 

środa, 21 października 2020

„Księga niepokoju Bernarda Soaresa, pomocnika księgowego w Lizbonie" Fernando Pessoa, czyli estetyka zniechęcenia*

 

Są takie książki, które wiesz, że musisz przeczytać, ale odsuwasz od siebie ten moment jak najdalej. To właśnie dla mnie jedna z tych pozycji.
O  samej książce, jak i jej autorze napisano tomy prac i analiz. Pessoa to twórca niecodzienny, mistrz heteronimów, poeta prozy odkryty dopiero po śmierci, kiedy pod jego łóżkiem znaleziono tysiące stron zapisanych drobnym maczkiem. I postać tak nierozerwalnie związana z Lizboną, jak Kafka z Pragą, czy Joyce z Dublinem.

Księga niepokoju to dzieło niezwykłe, niezmiernie wyczerpujące intelektualnie i fizycznie, oryginalne pod względem formy i treści, wszak dzieło to modernisty. *Ten podtytuł kilku fragmentów doskonale obrazuje zawartość tej księgi.
Również określenie jej w ten sposób to bardzo adekwatna nazwa, bowiem nie jest to książka w klasycznym rozumieniu tego słowa. Zbiór ponumerowanych przemyśleń i rozważań na temat jednostkowej ludzkiej egzystencji w osobie tytułowego lizbońskiego księgowego.
Samo ułożenie i zebranie tekstu tej księgi zabrało sporo czasu, a i ciągle pojawiają się nowe, poprawione wydania i tłumaczenia.

W jednym z zapisków brzmi taki oto przekaz: "Chcę, żeby po lekturze tej książki zostało w was poczucie, że przeszliście zmysłowy koszmar.
I tak jest w istocie. Czytając ciąg przemyśleń księgowego Soaresa pozbywamy się z każdą stroną złudzeń na temat naszego istnienia na tym padole, a nawet i poza nim. Cała treść to ciąg, z poetycką precyzją skalpela (bo proza to na wskroś poetycka), pokazujący tak naprawdę badanie indywidualnej świadomości przez pewnego człowieka, który z wielką finezją rozprawia się z istnieniem. 
Jak sam pisze: "Ta książka to jeden ze stanów duszy, analizowany ze wszystkich stron, penetrowany we wszystkich kierunkach." A nawet w takich, o których nie sądziliśmy, że są możliwe.
Dogłębne, poetyckie, indywidualne na wskroś rozwinięcie księgi Eklezjasty oraz Hioba, na które zresztą autor parę razy się powołuje. Relacje z otoczeniem, innymi ludźmi, przyrodą oraz przede wszystkim samym sobą stanowią cel sam w sobie owych rozmyślań. Próżno tu szukać akcji, jakiegoś klucza do całości. Trzeba się po prostu dać ponieść temu intelektualnemu monologowi.  
To lektura trudna, wymagająca skupienia i co tu dużo mówić: przygniatająca i przytłaczająca metafizycznie.
Jedynym pocieszeniem jest tylko fakt, że to wszystko napisane jest dokumentnie subiektywnie, przez milczącego i uciekającego od świata księgowego, który przecież nie musi mieć racji.
Nie zmienia to faktu, że ból głowy i niepokój to najmniejsza i niewygórowana cena za poszukiwanie sensu, którego i tak nie ma. Ale samo poszukiwanie, próba podążania za niewidzialną nicią, po omacku, tropiąc niejasne przebłyski to jedyne ku czemu warto dążyć, choćby nie dawało pocieszenia, zdaje się mówić autor.
Bo: "Jeżeli życie daje nam coś, za co powinniśmy być wdzięczni bogom (poza samym życiem), to jest to dar nieznajomości siebie: siebie samych i siebie nawzajem. Ludzka dusza to mroczna i lepka otchłań, studnia, z której na powierzchni świata się nie korzysta. Nikt by nie mógł pokochać samego siebie, gdyby naprawdę się poznał."    
Warto się zmierzyć z tym dziełem, choć chłonąć bym go nie radził.

p.s. Dobrze, że na podorędziu miałem Pratchetta, bo miejscami zaczynałem traciłem oddech. ;)

 

sobota, 22 sierpnia 2020

„ZIMOWLA” Dominika Słowik

 

Po świetnym debiucie tej młodej pisarki z Jaworzna, przyszedł czas na drugą, głośną książkę, uhonorowaną Paszportem Polityki. I jest to powieść zacna.

Cukrówka, fikcyjne miasteczko w równie nierzeczywistej dolinie Zmornickiej, ale umiejscowione gdzieś pomiędzy autentycznymi miastami: Wadowicami, a Bielskiem-Białą. To tu rozgrywa się cała fabuła powieści gdzie tajemnicze, niewyjaśnione, budzące niepokój miejscowych wydarzenia zdają się zmierzać do punktu kulminacyjnego.
Bo Cukrówka naznaczona jest cudami i znakami, które cyklicznie pojawiają się w miasteczku, będąc zapowiedzią (przynajmniej w mniemaniu mieszkańców) czegoś zupełnie wyjątkowego.
Przy tym jest to miejsce bez historii, bo powstało tuż po wojnie, ale posiada swoje muzeum, którego i tak nikt nie odwiedza, z jednym dużym zakładem, który po transformacji upada, czyli miejsce jakich wiele w naszym kraju.
I pomimo swojej nijakości, jakby właśnie na przekór, to właśnie w Cukrówce, a nie gdzie indziej to „coś” ma się wydarzyć. 

Narratorką jest kobieta, która rekonstruuje zdarzenia z 2005 roku, kiedy skończyła 18 lat, i wraz z dwoma kolegami stała się świadkami kulminacyjnego punktu owych dziwnych przypadków.

Oto rówieśniczka bohaterki, córka miejscowego notabla zaczyna lunatykować nago po mieście i śpiewać w niezrozumiałym języku na dachach domów, budząc strach  i niepokój mieszkańców, pewien starszy odludek hoduje niespotykany gatunek pszczół, które na dodatek tresuje i budzi wśród miejscowych plotki o ukrytym skarbie, z pobliskiego jeziora wypływają zwłoki, niebo nad miastem spowija niewyjaśniony twór budząc sensacje nawet w prasie, a kolejny z cudów religijnych tylko dopełnia atmosfery niesamowitości. Wszystko to przełamane jest od czasu do czasu dawką specyficznego humoru.

Wraz z biegiem opowieści z głównej osi czasu poznajemy historie, które składają się na życie wielu bohaterów tej książki. Bohaterka odkrywa przed nami sekrety swojego dochodzenia do prawdy, kreśląc portrety swojej dość barwnej rodziny (matka jest zamkniętą w sobie dyrektorką miejscowego muzeum, ojciec porzucił pracę urzędnika, by zostać kolejno astrologiem, różdżkarzem i wróżem, próbującym odczytywać znaki zbliżającej się apokalipsy, i w końcu babka, z przekonań komunistka, niezależna, silna, miejska aktywistka) oraz pozostałych protagonistów, którzy odegrają w tej opowieści swoją rolę. 
Autorka historię każdego z nich dawkuje po kawałku, raz się cofając, a raz wybiegając naprzód, by połączyć (prawie) wszystkie nici w jeden obraz. 
A w samym centrum też jest obraz. Obraz cudowny Maryji Stanowojennej, który znika w tajemniczych okolicznościach, jednak zdaje się stanowić oś, wokół której spleciony jest los wszystkich. 
I choć na końcu prawda okazuje się być dosyć banalna, to sama opowieść o niej już taka nie jest, bo raz, że będąca doświadczeniem dopiero co wchodzącej w dorosłość kobietę, a dwa, że przefiltrowana przez jej pamięć tamtego okresu oraz wspomnienia innych, którzy podzielili się nimi z narratorką, by mogła „wytłumaczyć” sobie rzeczywistość i dojść do prawdy. Pamięć, która nieraz prowadzi nas na manowce, ale jakże cudne one bywają.

Bo to wcale nie jest najważniejsze, że wyjaśnienie okazuje się być dość prozaiczne. Najważniejsze bowiem jest jak, to pięknie określiła pisarka: „wskrzeszenie siebie samego, już dawno nieistniejącego.(...) Każdy z nas próbuje przecież ocalić świat na swój własny sposób”. 
I jest to bez wątpienia książka o pamięci (tej jednostkowej, ale i zbiorowej) i o tym co z nią robimy. Pamięć, która nieraz prowadzi nas na manowce, ale jakże cudne one nieraz bywają.
To też próba odczytania historii naszego kraju, tej najbliższej, okresu transformacji oraz zapis postrzegania rzeczywistości, podszyty swoistą nostalgią.

Książka jest też naprawdę udanym połączeniem różnych nurtów. Mamy tu i elementy thrillera, kryminału, powieści psychologicznej i obyczajowej, fantastyki, a nawet groteski. 
I mogłoby się wydawać, że to za dużo jak na jedną książkę, ale autorce udaje się to połączenie znakomicie.
Wciągająca to niebywale opowieść, napisana pięknym językiem, którym autorka szafuje z dużą swobodą i toczy tę wielowątkową i pogmatwaną na pozór historię bez pośpiechu.
Mnie dostarczyła dużo frajdy i satysfakcji.

wtorek, 4 sierpnia 2020

„NIE MA” Mariusz Szczygieł, czyli rzecz o niebyciu



Strata, nieobecność, pustka, odchodzenie i wszystkie inne synonimy niebycia to motyw główny zbioru reportaży Mariusza Szczygła. Trzydzieści kilka tekstów, które składają się na opowieść o zmaganiach ludzi z różnymi rodzajami utraty. Każdy rozdział stanowi osobną, odmienną historię, ale dotykającą i krążącą wciąż wokół słów tytułowych. Dodatkową wartością jest także różnorodna forma tekstów (np. jeden napisany w formie tabelki w excelu, a inny poprzerywany rzędem kropek, co skłania do snucia domysłów) stanowiąca nowatorskie podejście do gatunku jakim jest reportaż. Nie zawsze od razu, a czasem nie tak łatwo orientujemy się o jakiego rodzaju pustce pisze autor.
Część z tekstów zapada od razu mocno w głowę, zwłaszcza te spraw znikania ostatecznego (np. o siostrach Woźniackich, zapomnianych już dziś pisarkach, a prywatnie ciotkach braci Kaczyńskich, czy o czeskiej poetce Violi Fischerovej). Ale są i takie jak ten o tajemniczo ulatniających się rzeźbach Tomasza Górnickiego, które ustawione gdzieś na obrzeżach przestrzeni publicznej bardzo szybko wyparowują. I by móc zobaczyć efekt swojej pracy, artysta musi uwieczniać je na fotografiach, by mieć jakiekolwiek świadectwo własnej miejskiej galerii.
Jest też i kilka osobistych tekstów Szczygła o swoim ojcu, ale i wątek dotyczący prywatnych odwiedzin pewnego sklepu z pamiątkami po zmarłych w Budapeszcie, który autor systematycznie dwa razy do roku odwiedza. I te dotykają pamięci zaklętej w przedmiotach, bądź obecnej na obrzeżach naszego myślenia.
Są też teksty o ludziach anonimowych, którzy próbują na różne sposoby radzić sobie z utratą bądź świadomością otaczającej ich "nieobecności" w różnym wymiarze.
 W zasadzie każdy z rozdziałów to pasjonująca, osobna lektura, która otwiera przed czytelnikiem mnóstwo drzwi i ścieżek do odczytania własnego.
Na koniec autor zostawił swój najmocniejszy w wymowie tekst. Reportaż, który przyniósł mu tytuł Dziennikarza Roku, ale też postawił pytania o granice gatunku. I pokazał jak można skrajnie patrzeć na ludzkie sprawy.
Cechuje te teksty niebywała wrażliwość i empatia wyczulonego na człowieka pisarza, ale też świadomość, że jako reportażysta "wchodzi z butami" do cudzego życia. Obserwatora, który wyczulony jest na drobiazgi, prowadzące go do niesamowitych i ciekawych historii.
Zaraz po przeczytaniu całości wydaje się, że kompozycja całości jest dosyć chaotycznym zlepkiem różnych historii, ale życie nasze właśnie chyba tak wygląda.
Dość nadmienić, że autor o pomyśle na napisanie tej książki powziął, kiedy odkrył własną śmiertelność.
Pasjonująca to i wciągająca lektura.