Wydana w 1948 r. podzieliła mocno czytelników i krytyków.
poniedziałek, 7 grudnia 2020
„POPARZONE DZIECKO" Stig Dagerman
Wydana w 1948 r. podzieliła mocno czytelników i krytyków.
wtorek, 1 grudnia 2020
„NIESAMOWITE PRZYGODY CAVALIERA I CLAYA" Michael Chabon
piątek, 20 listopada 2020
„ZAJĄC O BURSZTYNOWYCH OCZACH” Edmund de Wall
A ród to nie byle jaki. Niezwykle bogata, szanowana żydowska rodzina z korzeniami w Odessie, która postanowiła w XIX w rozwinąć swój interes (handel zbożem) w Europie. Zaczynamy więc podróż w Belle Epoque w Paryżu, gdzie jeden z przodków autora zafascynowany sztuką japońską nabywa całą kolekcję. Śledzimy zmieniające się koleje losu rodzinnego wraz z powolnym i nieuchronnym upadkiem Europy. Paryż, później nazistowski Wiedeń, powojenny Londyn, by na końcu trafić z powrotem do Odsessy, gdzie wszystko miło swój początek oraz do Tokio i Japonii, odradzającej się po katastrofie wojennej, będącej jednocześnie ojczyzną figurek.
środa, 21 października 2020
„Księga niepokoju Bernarda Soaresa, pomocnika księgowego w Lizbonie" Fernando Pessoa, czyli estetyka zniechęcenia*
p.s. Dobrze, że na podorędziu miałem Pratchetta, bo miejscami zaczynałem traciłem oddech. ;)
sobota, 22 sierpnia 2020
„ZIMOWLA” Dominika Słowik
Po świetnym debiucie tej młodej pisarki z Jaworzna, przyszedł czas na drugą, głośną książkę, uhonorowaną Paszportem Polityki. I jest to powieść zacna.
Cukrówka, fikcyjne miasteczko w równie nierzeczywistej dolinie Zmornickiej, ale umiejscowione gdzieś pomiędzy autentycznymi miastami: Wadowicami, a Bielskiem-Białą. To tu rozgrywa się cała fabuła powieści gdzie tajemnicze, niewyjaśnione, budzące niepokój miejscowych wydarzenia zdają się zmierzać do punktu kulminacyjnego.
Bo Cukrówka naznaczona jest cudami i znakami, które cyklicznie pojawiają się w miasteczku, będąc zapowiedzią (przynajmniej w mniemaniu mieszkańców) czegoś zupełnie wyjątkowego.
Przy tym jest to miejsce bez historii, bo powstało tuż po wojnie, ale posiada swoje muzeum, którego i tak nikt nie odwiedza, z jednym dużym zakładem, który po transformacji upada, czyli miejsce jakich wiele w naszym kraju.
I pomimo swojej nijakości, jakby właśnie na przekór, to właśnie w Cukrówce, a nie gdzie indziej to „coś” ma się wydarzyć.
Narratorką jest kobieta, która rekonstruuje zdarzenia z 2005 roku, kiedy skończyła 18 lat, i wraz z dwoma kolegami stała się świadkami kulminacyjnego punktu owych dziwnych przypadków.
Oto rówieśniczka bohaterki, córka miejscowego notabla zaczyna lunatykować nago po mieście i śpiewać w niezrozumiałym języku na dachach domów, budząc strach i niepokój mieszkańców, pewien starszy odludek hoduje niespotykany gatunek pszczół, które na dodatek tresuje i budzi wśród miejscowych plotki o ukrytym skarbie, z pobliskiego jeziora wypływają zwłoki, niebo nad miastem spowija niewyjaśniony twór budząc sensacje nawet w prasie, a kolejny z cudów religijnych tylko dopełnia atmosfery niesamowitości. Wszystko to przełamane jest od czasu do czasu dawką specyficznego humoru.
Wraz z biegiem opowieści z głównej osi czasu poznajemy historie, które składają się na życie wielu bohaterów tej książki. Bohaterka odkrywa przed nami sekrety swojego dochodzenia do prawdy, kreśląc portrety swojej dość barwnej rodziny (matka jest zamkniętą w sobie dyrektorką miejscowego muzeum, ojciec porzucił pracę urzędnika, by zostać kolejno astrologiem, różdżkarzem i wróżem, próbującym odczytywać znaki zbliżającej się apokalipsy, i w końcu babka, z przekonań komunistka, niezależna, silna, miejska aktywistka) oraz pozostałych protagonistów, którzy odegrają w tej opowieści swoją rolę.
Autorka historię każdego z nich dawkuje po kawałku, raz się cofając, a raz wybiegając naprzód, by połączyć (prawie) wszystkie nici w jeden obraz.
A w samym centrum też jest obraz. Obraz cudowny Maryji Stanowojennej, który znika w tajemniczych okolicznościach, jednak zdaje się stanowić oś, wokół której spleciony jest los wszystkich.
I choć na końcu prawda okazuje się być dosyć banalna, to sama opowieść o niej już taka nie jest, bo raz, że będąca doświadczeniem dopiero co wchodzącej w dorosłość kobietę, a dwa, że przefiltrowana przez jej pamięć tamtego okresu oraz wspomnienia innych, którzy podzielili się nimi z narratorką, by mogła „wytłumaczyć” sobie rzeczywistość i dojść do prawdy. Pamięć, która nieraz prowadzi nas na manowce, ale jakże cudne one bywają.
Bo to wcale nie jest najważniejsze, że wyjaśnienie okazuje się być dość prozaiczne. Najważniejsze bowiem jest jak, to pięknie określiła pisarka: „wskrzeszenie siebie samego, już dawno nieistniejącego.(...) Każdy z nas próbuje przecież ocalić świat na swój własny sposób”.
I jest to bez wątpienia książka o pamięci (tej jednostkowej, ale i zbiorowej) i o tym co z nią robimy. Pamięć, która nieraz prowadzi nas na manowce, ale jakże cudne one nieraz bywają.
To też próba odczytania historii naszego kraju, tej najbliższej, okresu transformacji oraz zapis postrzegania rzeczywistości, podszyty swoistą nostalgią.
Książka jest też naprawdę udanym połączeniem różnych nurtów. Mamy tu i elementy thrillera, kryminału, powieści psychologicznej i obyczajowej, fantastyki, a nawet groteski.
I mogłoby się wydawać, że to za dużo jak na jedną książkę, ale autorce udaje się to połączenie znakomicie.
Wciągająca to niebywale opowieść, napisana pięknym językiem, którym autorka szafuje z dużą swobodą i toczy tę wielowątkową i pogmatwaną na pozór historię bez pośpiechu.
Mnie dostarczyła dużo frajdy i satysfakcji.
wtorek, 4 sierpnia 2020
„NIE MA” Mariusz Szczygieł, czyli rzecz o niebyciu
Część z tekstów zapada od razu mocno w głowę, zwłaszcza te spraw znikania ostatecznego (np. o siostrach Woźniackich, zapomnianych już dziś pisarkach, a prywatnie ciotkach braci Kaczyńskich, czy o czeskiej poetce Violi Fischerovej). Ale są i takie jak ten o tajemniczo ulatniających się rzeźbach Tomasza Górnickiego, które ustawione gdzieś na obrzeżach przestrzeni publicznej bardzo szybko wyparowują. I by móc zobaczyć efekt swojej pracy, artysta musi uwieczniać je na fotografiach, by mieć jakiekolwiek świadectwo własnej miejskiej galerii.
Jest też i kilka osobistych tekstów Szczygła o swoim ojcu, ale i wątek dotyczący prywatnych odwiedzin pewnego sklepu z pamiątkami po zmarłych w Budapeszcie, który autor systematycznie dwa razy do roku odwiedza. I te dotykają pamięci zaklętej w przedmiotach, bądź obecnej na obrzeżach naszego myślenia.
Są też teksty o ludziach anonimowych, którzy próbują na różne sposoby radzić sobie z utratą bądź świadomością otaczającej ich "nieobecności" w różnym wymiarze.
Na koniec autor zostawił swój najmocniejszy w wymowie tekst. Reportaż, który przyniósł mu tytuł Dziennikarza Roku, ale też postawił pytania o granice gatunku. I pokazał jak można skrajnie patrzeć na ludzkie sprawy.
Dość nadmienić, że autor o pomyśle na napisanie tej książki powziął, kiedy odkrył własną śmiertelność.
Pasjonująca to i wciągająca lektura.
sobota, 11 lipca 2020
„LOCUS SOLUS” Raymond Roussel, czyli jak życiu dać się efektownie zmarnować
To jedna z tych pozycji, które czytane bez kontekstu stanowią co najwyżej, ot taką literacką ciekawostkę.
A kontekstem w tym wypadku jest życiorys samego autora i jego metoda pisarska, bez znajomości której (choćby pobieżnie) dzieło to wydaje się całkowicie niezrozumiałe, a czas poświęcony na jego przeczytanie raczej zmitrężony.
Z czym my tu bowiem mamy do czynienia? Książa zaczyna się takim oto zdaniem: „Rozpoczynał się kwiecień, gdy w ów czwartek mój uczony przyjaciel, mistrz Marcjal Canterel, zaprosił mnie wraz z kilkorgiem swoich bliskich przyjaciół na zwiedzanie ogromnego parku, który otacza jego piękną willę w Montmorency.”
I tu następuje opis owej wycieczki po posiadłości, która skrywa na swoim terenie zgromadzone przez właściciela bardzo liczne eksponaty, będące czymś pomiędzy dziełami sztuki, a nieprawdopodobnymi wynalazkami z pogranicza fizyki, chemii, techniki, biologi, czy biomechaniki. Stanowią efekt pracy i zainteresowań samego właściciela owego parku cudów, który w swoich wojażach po świecie starał się wypatrywać dziwne, niewyjaśnione zjawiska czy przedmioty i wykorzystując swoją wiedzę zbudował z nich owe nieprawdopodobne dzieła. I tu jeden przykład, którym jest pawilon wskrzeszeń, gdzie na skutek wynalezienia przez bohatera pewnych dwóch substancji możliwe jest spowodowanie, by zmarły na kilka chwil mógł „ożyć" i powtórzyć wydarzenie, czynność z własnego życia, które najbardziej emocjonalnie utkwiło mu w pamięci i zaważyło na jego egzystencji. Żeby to było możliwe w pawilonie owym zostają misternie odtworzone wszystkie szczegóły, w jakich to uniesienie miało miejsce, a widzowie przez przeszklone ściany, wśród których znajdują się głównie bliscy owych zmarłych, którzy mogą oglądać raz te sceny, bowiem mogą one się powtarzać ponownie, bez końca. W budynku owym oczywiście panują odpowiednie warunki, by zwłoki nie uległy rozkładowi. Pośród galerii postaci znajduje się w nim m.in. pewien młodzieniec, który popełnił samobójstwo, a wynalazek naszego bohatera pozwolił odkryć przyczyny jego kroku, bowiem właśnie moment, będący jednocześnie wyjaśnieniem misternie ukrytej tajemnicy rodzinnej, był tym, który spowodował targnięcie się na swoje życie, a jednocześnie przeżyciem, które wszystkie inne przyćmiło.
I nie jest to wcale najbardziej niezwykłe dzieło, które pojawia się na kartach tej książki.
Wydawać by się mogło, że jest to naprawdę niebywały festiwal wyobraźni, przy którym niektóre dzieła fantastyczne bledną, i tak jest w rzeczywistości, dodatkowa niektóre opowieści układają się w formę szkatułkową, ale beznamiętna forma, przezroczysty styl i chłodna narracja czynią tę lekturę dość nużącą. Dodatkowo najpierw czytamy drobiazgowy opis narratora, który obserwuje każde z dzieł, a później ponownie bardzo skrupulatne wyjaśnienia (przy niektórych niejeden umysł ścisły miałby problemy) gospodarza, na czym ów eksperyment polega.
Sama powieść również kończy się dosyć nieoczekiwanie lapidarnym stwierdzeniem i bez oczekiwanej puenty, co czyni ją naprawdę dość kuriozalną i momentami frustrującą. Ale po zaznajomieniu się z samym autorem wszystko nabiera innego światła.
To teraz kilka słów o nim. Raymond Roussel, był niebywałym ekscentrykiem, dziedzicem ogromnej fortuny, którą z resztą roztrwonił. Zjechał prawie cały świat, ale w swoich podróżach rzadko wychodził z hotelu.
Był niespecjalnie towarzyski, co w jego przypadku jest dosyć znaczącym eufemizmem.
Pisać zaczął już przed dwudziestym rokiem życiu i to wtedy doznał niezwykłego uczucia euforii i stanu wręcz mistycznego. Musiał zasłonić kotary, bo obawiał się, że blask bijący spod jego pióra oślepi (sić!) Chiny!?
Megalomania, obłęd, czy błysk geniuszu? Jak zwykle w przypadku umysłów nieprzeciętnych trudno odpowiedzi udzielić. Faktem jest, że tylko podczas pisania był w stanie normalnie egzystować, a zwyczajne życie straciło dla niego wszelki koloryt.
Wypracował dwie swoiste metody, które z jednej strony polegały na wykorzystywaniu homonimów i wyrazów bliskoznacznych, by nadawać im coraz dalsze od siebie znaczenia, a z drugiej strony tworzył nowe związki wyrazowe oparte na słownych kalamburach, ale do ich uzyskania korzystał z ich dźwiękowych podobizn (język francuski jest do tego ponoć szczególnie predestynowany) w ogromnej większości nieuchwytne dla czytającego. Chciał, by wszystkie decyzje pisarskie były podejmowane właśnie przez język. Dość radykalne założenie, prawda?
Jak twierdzi Andrzej Sosnowski w posłowiu: "Jeżeli nie ma pełni i jeśli w ten niedostatek zaplątany jest język, to trzeba zająć się przeciwną stroną zgubnego równania i szukać pełni jedynie w języku, zamaszystym gestem wypisując się z życia. (...). Roussel pisał po to, żeby stracić życie. W podwójnym sensie wykonania wyroku na życiu i na sobie samym."
Jego śmierć w Palermo, w rocznicę zburzenia Bastylii i owiana nimbem tajemnicy stanowi dosyć symboliczne podsumowanie.
Stracić majątek i życie dla literatury, to jest dopiero gest!
I po takich informacjach czytanie tej książki nabiera zupełnie nowego znaczenia, a wędrówka po powieściowych osobliwościach osobliwie zaczyna wciągać.