sobota, 11 lipca 2020

„LOCUS SOLUS” Raymond Roussel, czyli jak życiu dać się efektownie zmarnować


O autorze dowiedziałem się przypadkiem zupełnym, podczas oglądania w czasie epidemii jednej z „Lekcji czytania" w Tygodniku Powszechnym. Jej tematem było opowiadanie Margaret Atwood, a sam Roussel pojawił się w tym wykładzie przy okazji, ale na tyle mnie zaintrygował, że postanowiłem odszukać, jak się okazuje jedyną jego książkę wydaną w Polsce.
To jedna z tych pozycji, które czytane bez kontekstu stanowią co najwyżej, ot taką literacką ciekawostkę.
A kontekstem w tym wypadku jest życiorys samego autora i jego metoda pisarska, bez znajomości której (choćby pobieżnie) dzieło to wydaje się całkowicie niezrozumiałe, a czas poświęcony na jego przeczytanie raczej zmitrężony.

Z czym my tu bowiem mamy do czynienia? Książa zaczyna się takim oto zdaniem: „Rozpoczynał się kwiecień, gdy w ów czwartek mój uczony przyjaciel, mistrz Marcjal Canterel, zaprosił mnie wraz z kilkorgiem swoich bliskich przyjaciół na zwiedzanie ogromnego parku, który otacza jego piękną willę w Montmorency.”
I tu następuje opis owej wycieczki po posiadłości, która skrywa na swoim terenie zgromadzone przez właściciela bardzo liczne eksponaty, będące czymś pomiędzy dziełami sztuki, a nieprawdopodobnymi wynalazkami z pogranicza fizyki, chemii, techniki, biologi, czy biomechaniki. Stanowią efekt pracy i zainteresowań samego właściciela owego parku cudów, który w swoich wojażach po świecie starał się wypatrywać dziwne, niewyjaśnione zjawiska czy przedmioty i wykorzystując swoją wiedzę zbudował z nich owe nieprawdopodobne dzieła. I tu jeden przykład, którym jest pawilon wskrzeszeń, gdzie na skutek wynalezienia przez bohatera pewnych dwóch substancji możliwe jest spowodowanie, by zmarły na kilka chwil mógł „ożyć" i powtórzyć wydarzenie, czynność z własnego życia, które najbardziej emocjonalnie utkwiło mu w pamięci i zaważyło na jego egzystencji. Żeby to było możliwe w pawilonie owym zostają misternie odtworzone wszystkie szczegóły, w jakich to uniesienie miało miejsce, a widzowie przez przeszklone ściany, wśród których znajdują się głównie bliscy owych zmarłych, którzy mogą oglądać raz te sceny, bowiem mogą one się powtarzać ponownie, bez końca. W budynku owym oczywiście panują odpowiednie warunki, by zwłoki nie uległy rozkładowi. Pośród galerii postaci znajduje się w nim m.in. pewien młodzieniec, który popełnił samobójstwo, a wynalazek naszego bohatera pozwolił odkryć przyczyny jego kroku, bowiem właśnie moment, będący jednocześnie wyjaśnieniem misternie ukrytej tajemnicy rodzinnej, był tym, który spowodował targnięcie się na swoje życie, a jednocześnie przeżyciem, które wszystkie inne przyćmiło.
I nie jest to wcale najbardziej niezwykłe dzieło, które pojawia się na kartach tej książki.
Wydawać by się mogło, że jest to naprawdę niebywały festiwal wyobraźni, przy którym niektóre dzieła fantastyczne bledną, i tak jest w rzeczywistości, dodatkowa niektóre opowieści układają się w formę  szkatułkową, ale beznamiętna forma, przezroczysty styl i chłodna narracja czynią tę lekturę dość nużącą. Dodatkowo najpierw czytamy drobiazgowy opis narratora, który obserwuje każde z dzieł, a później ponownie bardzo skrupulatne wyjaśnienia (przy niektórych niejeden umysł ścisły miałby problemy)  gospodarza, na czym ów eksperyment polega.
Sama powieść również kończy się dosyć nieoczekiwanie lapidarnym stwierdzeniem i bez oczekiwanej puenty, co czyni ją naprawdę dość kuriozalną i momentami frustrującą. Ale po zaznajomieniu się z samym autorem wszystko nabiera innego światła.

To teraz kilka słów o nim. Raymond Roussel, był niebywałym ekscentrykiem, dziedzicem ogromnej fortuny, którą z resztą roztrwonił. Zjechał prawie cały świat, ale w swoich podróżach rzadko wychodził z hotelu.
Był niespecjalnie towarzyski, co w jego przypadku jest dosyć znaczącym eufemizmem.
Pisać zaczął już przed dwudziestym rokiem życiu i to wtedy doznał niezwykłego uczucia euforii i stanu wręcz mistycznego. Musiał zasłonić kotary, bo obawiał się, że blask bijący spod jego pióra oślepi (sić!) Chiny!?
Megalomania, obłęd, czy błysk geniuszu? Jak zwykle w przypadku umysłów nieprzeciętnych trudno odpowiedzi udzielić. Faktem jest, że tylko podczas pisania był w stanie normalnie egzystować, a zwyczajne życie straciło dla niego wszelki koloryt.
Wypracował dwie swoiste metody, które z jednej strony polegały na wykorzystywaniu homonimów i wyrazów bliskoznacznych, by nadawać im coraz dalsze od siebie znaczenia, a z drugiej strony tworzył nowe związki wyrazowe oparte na słownych kalamburach, ale do ich uzyskania korzystał z ich dźwiękowych podobizn (język francuski jest do tego ponoć szczególnie predestynowany) w ogromnej większości nieuchwytne dla czytającego. Chciał, by wszystkie decyzje pisarskie były podejmowane właśnie przez język. Dość radykalne założenie, prawda?
Jak twierdzi Andrzej Sosnowski w posłowiu: "Jeżeli nie ma pełni i jeśli w ten niedostatek zaplątany jest język, to trzeba zająć się przeciwną stroną zgubnego równania i szukać pełni jedynie w języku, zamaszystym gestem wypisując się z życia. (...). Roussel pisał po to, żeby stracić życie. W podwójnym sensie wykonania wyroku na życiu i na sobie samym."
Jego śmierć w Palermo,  w rocznicę zburzenia Bastylii i owiana nimbem tajemnicy stanowi dosyć symboliczne podsumowanie.
Stracić majątek i życie dla literatury, to jest dopiero gest!
I po takich informacjach czytanie tej książki nabiera zupełnie nowego znaczenia, a wędrówka po powieściowych osobliwościach osobliwie zaczyna wciągać.
 

poniedziałek, 15 czerwca 2020

„ZŁY” Leopold Tyrmand, czyli desperados w Warszawie



Jak to się stało, że dopiero teraz sięgnąłem po tę (nie bójmy się tego słowa) kultową, rodzimą powieść? Doprawdy - nie wiem. Pewno znalazłoby się parę powodów, a choć już teraz stosunkowo rzadko zaglądam do literatury gatunkowej, to książkę Leopolda Tyrmanda (którego notabene rok 2020 Sejm Najjaśniejszej RP ustanowił) i tak przeczytać musiałem.

O tej blisko ośmiuset stronicowej książce, podobnie zresztą jak i o samym autorze, powstało mnóstwo analiz, prac i recenzji. Odnosili się do niej najwięksi polscy pisarze m. in. Konwicki, Pilch, Gombrowicz, a sama powieść i korzenie jej powstania obrosły legendą.

Czegóż w tej powieści nie ma? Bo nie tylko z samym, misternie skrojonym kryminałem do czynienia tu mamy. Są tu i elementy romansu, dramatu psychologicznego, awanturniczej powieści łotrzykowskiej, dokumentu, a nawet westernu. To też, i może przede wszystkim pean autora dla Warszawy, której powieść jest dedykowana, a ślady miłość do niej widać w podniosłych często, drobiazgowych opisach wszelkich miejsc w będącej u szczytu swojej odbudowy po zniszczeniach wojennych stolicy (akcja toczy się w 1954 r.). Ruiny, bramy, kawiarnie, bary, spelunki, warsztaty, kina, bazary, sklepy, dla wszystkich tych miejsc Tyrmand znajduje miejsce na barwny i czasem poetycki wręcz opis.
To też niezwykła skarbnica ówczesnego, specyficznego języka stolicy, powiedzeń i zwrotów, zwłaszcza warszawskiej tamtych lat, które brzmią dziś trochę anachronicznie, ale mają niewątpliwie swój urok. Ot choćby takie słówko „flanować się”, czyli włóczyć się bez celu po mieście. Ładne, prawda? A jest tego całkiem sporo.

Osią akcji jest postać tytułowego „Złego”, który nieoczekiwanie pojawia się w miejscach awantur (pierwsza z nich ma miejsce przy ul. Wiejskiej. Przypadek?), by w w niespodziewany sposób „spuścić łomot” agresorom, których ofiarami padają mieszkańcy miasta. Oprócz daru niezwykłej siły i szybkości ucieczki z miejsca zdarzenia, jedyną jego cechą są przerażająco białe oczy.
Wraz z z rozwojem wydarzeń i coraz szerszym echem działań głównego bohatera, śladem jego tajemniczej postaci rusza milicja, dziennikarze, świat przestępczy, który coraz boleśniej odczuwa te bezprecedensowe porachunki, sympatycy i kibice naszego bohatera, widzący w nim nadzieję na spokój w mieście oraz pewien detektyw amator. Wszyscy starają się poznać jego motywacje i dowiedzieć się kim jest.

Przez pierwsze dwieście stron powieść ma dosyć lekki charakter, ale później zaczynają się dziać rzeczy przyprawiające naprawdę o dreszcze. Poziom agresji i przemocy, której źródła wnikliwy czytelnik sam się domyśli, zaczyna przybierać nieobliczalne skutki, a pętla wokół „Złego” zaczyna się zaciskać.
W morzu lejącej się wódki, odmętach papierosowego dymu, degrengolady moralnej, mentów i opryszków, którzy coraz bezczelniej zagrażają codziennej egzystencji „zwykłych" ludzi próbujących poukładać sobie życie na powojennych gruzach.

Powieść posiada oczywiście wszystkie elementy klasycznego kryminału: samochodowe pościgi, nieoczekiwane zwroty akcji, drobiazgowe śledztwo i stopniowo odsłaniającą się tajemnicę. A przy tym galeria postaci, z każdej praktycznie warstwy społecznej, z pieczołowitością odmalowanych na kartach powieści. Niektóre (jak główny bohater) przedstawione z pogłębioną refleksją psychologiczną, inne potraktowane z dystansem lub przymrużeniem oka. Ot, jak choćby fajtłapowaty milicjant z gigantycznym zezem.

Dla mnie to książka stanowiąca takie skrzyżowanie powieści noir z pierwszymi komiksami amerykańskimi o superbohaterach, gdzie typowe elementy kryminalne sąsiadują ze zdarzeniami nieprawdopodobnymi, czy wręcz fantastycznymi. Przy tym jednak cechuje się ona dosyć wnikliwą obserwacją psychologiczno-społeczną, na którą oczywiście brać trzeba poprawkę cenzorską. Niepowtarzalny klimat powstającej z gruzów Warszawy (miejscem centralnym jest trwająca właśnie budowa PKiN) połączony z ciekawym i wielowątkowym pomysłem na wątek sensacyjny, przyprawiony błyskotliwym językiem stanowi ciągle o atrakcyjności tej książki, mimo upływu sporego czasu od jej napisania.

I choć bez wątpienia "Zły” zalicza się do kręgu literatury popularnej,  w niektórych momentach jest powierzchowny, czasem schematyczny, ale wyróżnia się swoim niezwykłym bogactwem gatunkowym, malarskim wręcz i szczegółowym opisem miasta, gdzie duch powojennej stolicy nie daje czytelnikowi spokoju.

sobota, 23 maja 2020

"GRZECH MIŁOSIERDZIA" David Adams Richards




Książek nie czyta się po to, aby je pamiętać. Książki czyta się po to, aby je zapominać, zapomina się je zaś po to, by móc znów je czytać. Biblioteka jest zbiorem snów zapomnianych, ale utrwalonych, jest szansą nieustannego powrotu, a każdy powrót może tu na powrót stać się pierwszym przyjściem" - ten cytat Jerzego Pilcha z Bezpowrotnie utraconej leworęczności" przyświecał mi, kiedy myślałem od jakiej książki zacząć moje pisanie o nich.
Wybór padł na Grzech miłosierdzia" Davida Adamsa Richardsa. Głównie z trzech powodów, przy czym dwa pierwsze były dość oczywiste, a trzeci (bardzo znamienny i chyba podświadomy) ujawnił mi się dopiero pod koniec lektury.
Sięgnąłem więc po nią ponownie, ponieważ kiedy czytałem ją raz pierwszy dawno temu wywarła na mnie bardzo duże wrażenie. I chciałem sprawdzić, czy po tych ładnych paru latach będzie podobnie. Drugim powodem, z uwagi na zamknięte biblioteki, był fakt, że tzw. stos hańby, który każdy szanujący się bibliofil posiada właśnie się kończył.

Wydany w Polsce w 2005 roku Grzech miłosierdzia" jest jedyną pozycją tego autora w naszym kraju i z tego co pamiętam przeszła ona raczej bez echa. Należy do tego rodzaju książek, które sprawiają, że trochę inaczej spoglądasz później na otaczający cię świat (choć tak chyba powinno być z każdą książką), innymi słowy oddziałują na czytelnika głównie olbrzymim ładunkiem emocjonalnym, przy czym nie mam tu na myśli żadnych łatwych, tanich chwytów i zabiegów literackich, a naprawdę szczerą i bezkompromisową próbę odpowiedzi na ważne pytania dotyczące natury człowieczej.
Napisana klarownym, przejrzystym językiem powieść zostawiła we mnie wyraźny ślad, myślę że także z powodu wielu osobistych wątków.

Osią akcji są wspomnienia głównego bohatera, dwudziestopięcioletniego Lyla Hendersona, który spotyka się z emerytowanym policjantem by opowiedzieć mu koleje losu swojej rodziny. Całą historia rozgrywa się w drugiej połowie XX wieku na kanadyjskiej prowincji niedaleko miasta Saint John w Nowym Brunszwiku na wschodnim wybrzeżu. Oto Sydney Henderson, ojciec naszego narratora, w wieku dwunastu lat nieszczęśliwie spychając kolegę z odśnieżanego dachu kościoła składa przysięgę przed Bogiem, że jeśli kolega ocaleje wyrzeknie się wszelkiej przemocy oraz złego słowa w stosunku do każdego człowieka. Ta deklaracja staje się jego życiową drogą, ale też równocześnie jego przekleństwem, sprowadzającym na jego rodzinę niesłychaną wręcz masę nieszczęść oraz niesprawiedliwości. Dodam tylko, by nie zdradzać więcej treści, że ucieczką od życiowych okropieństw oraz swoistą enklawą wolności młodego Sydneya stają się, trochę z przypadku książki, będące odtąd jego drogowskazami oraz ścieżkami do poznania prawdy o ludzkim życiu.
Sydney staje się takim współczesnym Hiobem, wyrzutkiem, dziwakiem w oczach lokalnej społeczności, który bierze na barki całe zło, jakie niepostrzeżenia, a czasem bardzo świadomie zaczyna zagrażać jemu samemu, a co najgorsze jego najbliższym, trójce dzieci i żonie, którym swoją bezkompromisową postawą wyrządza krzywdę, ale jednocześnie daje okrutną lekcję bohaterstwa i niezłomności.


Kim zatem jest? Czy głupcem, idiotą, naiwnym szaleńcem (bożym?), a może bohaterem, wzorem, sprawiedliwym mędrcem, nosicielem Prawdy?
Będzie stawiany za przykład, czy wyśmiewany za głupotę lub po prostu zbywany wzgardliwym wzruszeniem ramion i niewarty wzmianki?
Drugim bohaterem powieści jest syn bohatera, narrator Lyle Henderson, młody człowiek, na którym postawa ojca wypaliła niezmywalne piętno. To on poświecił całe dotychczasowe życie, by spróbować zrozumieć postępowanie ojca i odpowiedzieć sobie na pytanie dlaczego i czy było warto?
Miota się, buntuje, a my wraz z nim. Czasem w bezsilności, czasem w złudnej nadziei wydaje się mu, że dotarł do wyjaśnienia i zrozumienia postępowania ojca, który wzbudza szeroki wachlarz emocji: od skrajnej irytacji, po niemy podziw.

W powieści przetaczają się echa wielkich pisarzy (m. in. Tołstoja, Dostojewskiego, Camus) i problemów, które trapią nas od wieków, a ona sama staje się swojego rodzaju współczesnym moralitetem, ale bez łatwych odpowiedzi.
Czy ludzie, którzy w swojej obłudzie, maskach, bezwzględnym dążeniu do celu, wybierają raczej swój interes niż dobro drugiego, to postawy, które zawłaszczyły nasz świat?
Czy możemy skutecznie, bez uszczerbku dal innych, przeciwstawić się bezwzględności świata?
Czy odkupienie, które musi w końcu nadejdzie jest warte ceny (tu wprost niewyobrażalnej), którą musimy ponieść? To tylko niewielka część pytań, które stawia przed nami autor.
I choć lektura, przynajmniej z mojej perspektywy, specjalnych pocieszeń nie niesie, polecam gorąco, choć przyznaję, że ponowne odczytanie trochę złagodziło jej pierwotny wydźwięk. Tym niemniej warto.

I na koniec symptomatyczny powód trzeci, o którym pisałem na początku, to znaczek na tylnej okładce książki. Znaczek, który od lat stanowił dla mnie Stempel Jakości. Bowiem patronat medialny nad wydaniem objęła radiowa Trójka Polskiego Radia, która właśnie dziś, kiedy to piszę ma swój pogrzeb.